Peter J. Birch "Fantazmat": Kiedy znakomite sąsiaduje z irytującym [RECENZJA]

Paweł Waliński

Birch na swoim piątym albumie zabija kołka krytykom, którzy leniwie zawsze i tylko wysyłali go za ocean. To fajny kij w mrowisko, nawet jeśli "Fantazmat" nie jest bez wad.

Peter J. Birch wydał album "Fantazmat"
Peter J. Birch wydał album "Fantazmat"Karolina Pędlowskamateriały prasowe

Wciąż zbyt mało Polek i Polaków chwyta za akustyczne gitary czy i inne ukulele, względnie bałałajki, by wzorem tak tuzów sprzed sześćdziesięciu lat, jak i nowych pokoleń muzyków folkowych tworzyć muzykę szlachetnie prostą, intymną, minimalną. A wydawałoby się, jeśli nawet zaledwie przez chwilę, że indie-folk wrósł w tkankę polskiego fanbase'u a to przy okazji eksplozji nurtu new weird America jakieś osiemnaście lat temu, a to niesiony sławą choćby takich projektów jak Bon Iver czy Mumford & Sons. No, cóż... ta nasza Polska jakaś taka oporna. Szczęśliwie kilku folkowców na ziemi Piastów jednak mamy, w tym Petera J. Bircha, czyli Piotra Jana Brzezińskiego, który dotychczasowym dorobkiem zaskarbił sobie może nie kolosalne, ale z pewnością wierne grono słuchaczy.

Ja do nich nieszczególnie należę. Birch powoduje we mnie pewne rozdarcie, bo a to zrazu zdaje mi się, że nigdy w sumie nie wyszedł poza bycie przeszczepem Bon Iver/Bonniego Prince'a Billy'ego (niepotrzebne skreślić) na grunt polski, a to z drugiej strony potrafi napisać piosenkę taką, że klękajcie narody i większość luminarzy zza oceanu z zazdrości najchętniej naplułoby mu w oczodół.

"Fantazmat" niewiele w tej opinii zmieni, bo znowu: powoduje rozdarcie. Takie "Do gwiazd" czy "Forever Now" (szczególnie to drugie) przecież musi ruszyć nawet częściowo już zdrewniałe serce. No, po prostu musi. A jednocześnie kiedy Birch rozszerza arsenał środków wyrazu, efekty bywają różne. Utwór tytułowy choćby. Zimne parapety zapowiadają jakieś scandi-electro, a dostajemy pop rodem z serialu telewizyjnego pewnej stacji z amerykańskim kapitałem. A wiadomo, że oni jak mało kto nie potrafią w seriale. I nierzadko w muzykę do nich.

Z drugiej strony bluesujący "Sen zimowy", jak to fajnie żre, jak się ten numer skrada, jak ten bas funkuje. Niby nic, a uczta. Tylko to przeciąganie "yyyyyyy" na koniec frazy. Okropne. Okrutne. Boli. Z drugiej strony chwilę później czekają nas "Skrzydła" brzmiące jak Coldplay z najlepszego (i jedynego dobrego) okresu swojej kariery. "Red Red Sun" pachnie z kolei Cassem McCombsem i Ryanem Adamsem. Kolejny udany numer. Ale chwilę później znajdujemy "Wilki", z udającymi osła gitarami, na kilometr pachnące Organkiem czyli najgorzej, bo to wszak najbardziej przehajpowany artysta na polskiej scenie niezależnej. I tak to trochę wygląda, że numery absolutnie świetne przeplatają się z gorszymi, a nierzadko - jak we wspomnianym przed chwilą przypadku - zwyczajnie irytującymi.

Problem pewien mam również z tekstami. Są cholernie wsobne. Zupełnie jakby chciał Piotrek przejść przez szafę do jakiejś tekstowej Narnii, ale ugrzązł w rzeczonej szafie, bo zamek w drzwiczkach z drugiej strony zepsuty. Odważniej chłopaku, bo jak tam zostaniesz, przesiąkniesz naftaliną. Co nie zmienia faktu, że właśnie uprawiam czepialstwo, bo "Fantazmat" to bardzo udana płyta twórcy, który nie dosyć, że miał i ma na siebie pomysł, to jeszcze próbuje (choć wyraźnie drżąc ze strachu) wychodzić poza swoją strefę komfortu choćby w stronę brit popu, który podobnie jak później folk, nie miał dotąd szczególnego szczęścia do reprezentacji w naszym kraju. "Fantazmat" to rzecz nie dla mnie, ale to udana płyta i szacunek z pewnością się Birchowi należy.

Peter J. Birch "Fantazmat", Mystic

7/10

Okładka albumu "Fantazmat"materiały prasowe
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas