Pelican: Volume w prawo

Łukasz Dunaj

Pelican "What We All Come To Need", Southern Lord

Okładka płyty "What We All Come To Need" Pelican
Okładka płyty "What We All Come To Need" Pelican 

Są płyty, których słuchanie po cichu mija się z celem. Do takiego grona należy nowy album postmetalowego Pelican. Dopiero kiedy membrany głośników wpadną w złowróżbne wibracje, "What We All Come To Need" daje pożądany efekt.

Gatunki muzyki gitarowej z przedrostkiem "post-", mają w naszym kraju coraz większe audytorium. Niezmiennym szacunkiem cieszą się weterani postrocka w rodzaju Tortoise czy Mogwai, ale i nimbem kultowości obrastają formacje bardziej zmetalizowane, wykarmione na ziarnach rozrzuconych przez Neurosis. By nie szukać zbyt daleko przykładów - popularny Isis. Chicagowski Pelican to właśnie trochę taki Isis minus wokal. Słychać również pokrewieństwo dusz z Mono lub Grails. To podobnie rozumiany instrumentalny trans, rozległe przestrzenie dźwiękowe, przybrudzone dołującym pogłosem. Narracja tej muzyki toczy się powoli, niczym sceny przejścia z pokoju do pokoju bohaterów "Mody na sukces".

Pod względem realizacyjnym, "What We All Come To Need" zawieszone jest w jakiejś nieokreślonej próżni - pomiędzy miażdżącym ciężarem a eterycznością śladowych, ale niemal lirycznych melodii. Nazywanie tej muzyki rock'n'rollem jest co najmniej niezręcznie, chociaż opiera się ona na niewątpliwie kanonicznych rozwiązaniach. Gitary, bas, perkusja. W zalewie przeprodukowanych, przeładowanych aranżacyjnie płyt, taka postawa wydaje się graniczyć z ascezą. W przypadku Pelican to zupełnie naturalny proces. Prostota zastosowanych środków wydaje się jedynie słuszną drogą ujścia emocji, buzujących w głowach i sercach tych czterech Jankesów.

Aby nie było zbyt jednostajnie, w "The Creeper" pojawiają się pierwiastki dronów, wygenerowane przez samego dronowładnego Grega Andersona z Sunn O))). W kompozycji tytułowej trochę ożywczego zgiełku wprowadza Aaron Turner z Isis, a w ostatnim "Final Breath" pojawia się wokaliza (sic!) w wykonaniu niejakiego Allena Epleya z Life And Times.

Można to uznać za śladowe urozmaicenia monolitycznej i co tu kryć, chwilami monotonnej faktury brzmieniowej. Kiedy jednak powieki zaczną wam niebezpiecznie ciążyć, pamiętajcie o zasadzie "słuchać głośno", która została nadrukowana na dysku.

I jeszcze słowo o doskonałej okładce. Niesamowity krajobraz złożony ze skłębionych, ponurych chmur i spokojnego, czerwonego morza wydaje się idealną metaforą dualizmu wrażeń, które fundują nam muzycy. Aż strach pomyśleć, jak to wygląda na obwolucie wersji winylowej.

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas