Nieważne jak długo ich nie było
Myslovitz "Nieważne jak wysoko jesteśmy...", EMI Music Poland
Nie było ich aż pięć długich lat, w trakcie których padały zatroskane pytania o przyszłość zespołu. Wrócili albumem... No właśnie, przeczytajcie jakim.
Myslovitz to już na naszym rynku instytucja. Instytucja, której nowej muzyki przez kilka ostatnich lat brakowało. Nawet niżej podpisanemu, którego trudno nazwać wielbicielem zespołu. Instytucja, której brakowało także co poniektórym "krytykom", bo im wyżej artysta wzleci, tym przyjemniej go opluć, tudzież ogrzać się w ciepłym blasku niewątpliwych dokonań kwintetu z Mysłowic. Spróbujmy zatem obiektywnie, bez niepotrzebnych aberracji, spojrzeć na "Nieważne jak wysoko jesteśmy...".
Na początku był singel "Ukryte". Zaakcentujmy - piosenka przeznaczona do radiowo-telewizyjnej promocji. Pewnie każdy indie-ortodoks życzyłby sobie, by tylko takie numery hulały po ramówkach mainstreamowych rozgłośni radiowych, tudzież telewizyjnych programach umilających kurom domowym poranną kawę. To żaden przytyk, tylko stwierdzenie faktu ogólnopolskiej popularności zespołu. "Ukryte" to nic wielkiego, po prostu więcej niż przyjemna piosenka o miłości. Płynie sobie i po kilkukrotnym przesłuchaniu pozostaje w głowie. Zadanie wykonane.
Przechodzimy teraz do otwarcia "Nieważne...". "Skaza" intryguje gorzkim, hipnotycznym brzmieniem i licznymi zmianami tempa. Ale ten utwór to przede wszystkim Artur Rojek, który na wysokości 4 minuty utworu śpiewa, tak jak dawno (nigdy?) mu się nie zdarzyło. Artur Rojek zwyczajnie się wydziera.
"Art Brut" przy "Skazie" to kolorowy lizaczek z psychodelicznym wzorkiem i intrygującym - w przeciwieństwie do "galeriankowego" poprzednika - tekstem i pytaniem "Który z nich to jest ten prawdziwy świat?". Miękkie klawisze, ciepły bas, frapująca gitarowa wstawka, wreszcie gasnąca kołysankowa końcówka numeru. Ani nie powala, ani nie zawodzi.
"Przypadek Hermana Rotha" to zupełnie inny przypadek. Pulsujące rytm i budowane jak pajęcze sieci partie gitar - w tym utworze liczy się przestrzeń. I upływający czas, bo "Przypadek Hermana Rotha" to kompozycja o starości. Ciekawa, pomimo "licealnego" porównania: "Starość jest jak mgła".
Po singlowym "Ukryte" mamy jedno wielkie nieporozumienie w postaci "Ofiar zapaści teatru telewizji". Nie wiem jaki był cel umieszczenia tego utworu na płycie? Chyba tylko dla rozrzedzenia mgły zawieszonej przez poprzedni utwór. Domyślam się, że ten numer miał walić po uszach prymitywną siłą, bo opowiada o prymitywizmie patologii określanej w mediach mianem "kibolstwa". Uderzenie jednak zeszło po gardzie.
"Efekt motyla" to znowuż rewelacyjna wycieczka w czasie do przełomu lat 80. i 90. i okresu szczytowej formy shoegaze'owo-newbritsowej sceny spod znaku My Bloody Valentine i Ride. Ten numer jest wtórny, ale i równocześnie wyśmienity. Bardziej wyszukany, starszy brat "Zwykłego dnia" z "Rozmyślań przy śniadaniu". Nie wiem, może to moja chorobliwa słabość do shoegaze'u? Pamiętam, miało być obiektywnie...
"Srebrna nitka ciszy" to akustyczna miniaturka o depresji, w depresję jednak nie wpędzająca. Akustyczna gitara, fortepian i rozmazane plamy w tle, z końcówką zahaczającą już o ambientowe terytoria. Prawie piękne.
"21 gram" zaskakująca pobrzmiewa mi Perfectem. Przez długi czas w tym utworze nie dzieje się nic specjalnego i zaczyna się stukanie palcami w blat stołu w oczekiwaniu na ten moment, kiedy Myslovitz przyłożą. Następuje to gdzieś tak przed rozpoczęciem piątej minuty numeru. A później Artur zadaje przeszywające pytanie: "I jak mam ojcem być?" i od razu rzuca naznaczoną bolesnym doświadczeniem z dzieciństwa odpowiedź: "To wiem, nie tak jak on". Robi się naprawdę przejmująco.
Finalny "Blog filatelistów polskich" intryguje głównie za sprawą tytułu. Jednocześnie spośród wszystkich utworów jest najodpowiedniejszy na finał albumu. Nerwowy, z wyciszeniem na końcu, jakby urwany i zapraszający do oczekiwania na dokończenie zdania "Nieważne jak wysoko jesteśmy...". A to już w przyszłym roku, bo Myslovitz mają już prawie gotową płytę.
"Nieważne jak wysoko jesteśmy..." nie prowokuje ani do przesadnej krytyki, ani też do nadmiernych "ochów i achów". Są jednak na tej płycie fragmenty dzięki którym do tej płyty chce się wracać. Nawet niżej podpisanemu, który - jak wyżej zaznaczył - do wielbicieli grupy się nie zalicza.
7/10