Niebrzydkie smoczątko
Jarek Szubrycht
Sa Dingding "Harmony", Wrasse / Kartel Music
Eksportem silne Chiny popkulturę importują. Filmowcy z Państwa Środka już zrobili pierwszy krok w przeciwnym kierunku, teraz czas na muzyków. Jeśli chiński pop ma mieć twarz (i głos) Sa Dingding, nie zamierzam protestować.
Piękna Sa Dingding to pierwsza Chinka, która stanęła przed realną szansą kariery na Zachodzie. Przy okazji ubiegłorocznej premiery jej albumu "Alive" (drugiego, ale pierwszego po tej stronie muru) pojawiło się w angielskiej i amerykańskiej prasie kilka życzliwych artykułów, w których komplementowano ją porównaniami do Björk. Moim zdaniem brzmiało to raczej jak skrzyżowanie Massive Attack z chińską operą (czy raczej moim o niej wyobrażeniem), przy czym efekt był intrygujący tylko na krótką metę. Po kilku przesłuchaniach to rozdarcie Sa Dingding pomiędzy dwoma światami, to jej niezdecydowanie, raczej nużyło, niż wzruszało.
Artystka poszła więc po rozum do głowy i doszła do wniosku, że skoro w ojczyźnie jej pozycja megagwiazdy jest niezagrożona, warto popracować nad zachodnią publicznością. Wynajęcie do tej roboty producenta z najwyższej półki, czyli Mariusa de Vriesa, było doskonałym posunięciem. Facet, który ma na koncie współpracę m.in. z Madonną, Kylie, Róisín, PJ Harvey i Björk, doskonale wie, czego szukamy u śpiewających niewiast i Sa Dingding dopiero pod jego batutą dorosła do porównań z ekscentryczną diwą z Islandii. Trzeba przy tym zaznaczyć, że Chinka nie jest nawet w połowie tak awangardowa. To po prostu pop, ale szlachetny i o mocno egzotycznym posmaku.
"Harmony" jest płytą bardziej zróżnicowaną i przebojową od monotonnej "Alive". Wokaliza z refrenu "Girl In A Green Dress" wbija się w głowę już przy pierwszym przesłuchaniu, a przy "Xi Carnival" trudno usiedzieć. Ale choć de Vries dopilnował, by na płycie znalazły się piosenki zgrabnie skrojone pod gusta zachodnich zjadaczy przebojów, Sa Dingding wciąż brzmi oryginalnie i ożywczo. Może konkurować z koleżankami z Anglii czy USA, ale na szczęście jeszcze ich nie udaje. Jeszcze, bo anglojęzyczny "Lucky Day" (na szczęście jedyny na płycie, reszta zaśpiewana została w dialekcie mandaryńskim oraz kilku innych, w tym w języku wymyślonym przez wokalistkę) może być złym prognostykiem. Proszę cię Sa, nie idź tą drogą...
Nie podoba mi się też kończący album remiks "Ha Ha Li Li", autorstwa Paula Oakenfolda, z wokalistą o pseudonimie Spitfire w roli nijakiego przeszkadzacza. Protestuję, nawet jeśli ta piosenka miałaby utorować Sa Dingding drogę na europejskie parkiety. Przez analogię z dalekowschodnim kinem - nie mam nic przeciwko przycięciu i przemontowaniu tasiemcowatych historycznych widowisk kostiumowych przed wpuszczeniem ich na nasze reklamy, ale domagać się dołożenia do nich pościgów samochodowych to już przesada.
7/10