Mowa nienawiści
Piotr Kowalczyk
Limp Bizkit "Gold Cobra", Universal
Fred Durst w mediach zajmujących się muzyką robi bardzo często za chłopca do bicia. Tym ciekawiej słucha się nowej, pierwszej od sześciu lat płyty Limp Bizkit.
Niemal każda zła muzyka zyskuje z czasem na wartości. W taki dyskretny sposób nostalgia drąży nasze systemy wartości i ocen estetycznych. Tak działają popkulturowe cykle - gdy pewne konwencje wychodzą z mody i przestają być wszechobecne, zyskują inny kontekst i można próbować je odkryć na własną rękę. Ja przynajmniej zauważyłem, że w twórczości grup, które kiedyś skrajnie mnie żenowały, a ich fanbase wzbudzał antyhumanitarne odruchy, dziś odnajduję elementy jak najbardziej pozytywne.
Estetyka nu-metalowa słusznie wydaje się być skamieliną z Ameryki przed 11 września 2001, ery powszechnego techno-optymizmu i giełdowej inwazji dot.comów. Z rockowej mody wyszły dawno temu naładowane sterydami gitarowe riffy, kiepski rap, hiperrealne, robione w przestarzałych programach 3D teledyski, mieszanka grunge'owego patosu, wokalnej ekspresji rodem z porno i kojarzonej z hardcore'owym rapem mizoginii.
Internet i wszechobecna w nim ironia rozbroiła przekaz traktujących siebie śmiertelnie poważnie wkurwionych chłopaków w z bródkami i w czapeczkach z daszkiem. Klimat walczącej na trzech wojennych frontach Ameryki spowodował, że od wysokobudżetowych produkcji nierealnego kalifornijskiego nu-metalu, nagle w popkulturze bardziej zaczęła liczyć się autentyczność i prostota garażowego indie i wszelkie odmiany egzaltowanego, opowiadającego o śmierci, emo.
Okazuje się, że 10 lat to idealny okres, żeby w dokonaniach takich załóg jak Limp Bizkit zacząć dostrzegać pozytywy. Powrót sztandarowych przedstawicieli tego znienawidzonego przez dyskurs krytyczny gatunku jest sporym zaskoczeniem.
Z jednej strony niewiele się zmieniło. Wypasiona produkcja krzycząca: "Pro Tools" - jest. Kiepski rap - jest. Ciężkie bity i riffy - cholera są, ciężkie do tego stopnia, że te sprzed dekady nie mają prawa już na nikim robić wrażenia. Umysłowe porno - jest. Fred Durst nadal jest tragikomiczną postacią z kreskówki, a będąca produktem jego umysłu nienawiść do kobiet obecna jest właściwie w każdym utworze ("I'm a loser yes it's true / I'm a loser since I met you", "everywhere I go / i leave with the best bitch").
A jeśli ktoś poluje na kowbojskie kalki - nie zawiedzie się. Zespół strzela populistycznymi rewelacjami: "władza kłamie", Fred Durst ma tuziny haterów, ale jego samego niewiele to obchodzi. No i w jego okolicy wszyscy sąsiedzi trzymają w domu shotguna. Sfrustrowani nastolatkowie, tak jak dekadę temu, znów będą wrzucać jego płyty do odtwarzaczy mp3 i wizualizować sobie, jak za pomocą broni palnej robią masakrę w znienawidzonym środowisku szkolnym.
Jednocześnie nie dam sobie wmówić, że w całej żałości, którą jak cień ciągnie za sobą pan Durst, jego nowa płyta nie ma w sobie dużego popowego potencjału. Mimo że płyta zaczyna się dłużyć już w okolicy 10. kawałka (na 13), to szczególnie początek "wgniata w ziemię". Zagranie tak precyzyjnych, przypominających wściekłość pierwszej płyty RATM, partii wcale nie jest banałem.
"Gold Cobra" absolutnie nie jest płytą, która ma ambicję powiedzieć cokolwiek nowego. Wiem natomiast, jak skomentowaliby jej zawartość Beavis z Buttheadem - "cool! it rocks!".
"Gold Cobra" to zapis rozpaczy kolesia, nasiąkniętego atmosferą kraju, przeżywającego jeden z największych kryzysów w swojej historii. Jest w tym sporo autentyzmu. Mam poza tym wrażenie, że w mediach poświęconych muzyce stał się Limp Bizkit etatowymi chłopcami do bicia, co zawsze jakoś dodatkowo intryguje. Słuchając tego albumu, zastanawiam się, jak dokładnie wygląda społeczeństwo, które stworzyło tak smutne zjawiska jak mowy nienawiści Freda Dursta. I wiem, co sam zainteresowany sądzi o takich pojałankach ze strony dziennikarzy muzycznych: "I don't give a shit / what these motherfuckers think".
5/10
Zobacz teledysk do tytułowego utworu: