Moonspell "Hermitage": W pustelni. Pazur spiłowany. Czekamy sobie. Nie spieszymy się [RECENZJA]
Paweł Waliński
Hitchcock powiedział, że "film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć". Moonspell postanowili jednak pójść kompletnie inną drogą.
Nie owijajmy w bawełnę, wydany cztery lata temu album "1755" w całości poświęcony Wielkiemu Trzęsieniu Ziemi w Lizbonie, mimo ambitnych założeń, szczególnie udany artystycznie nie był. Chłopaki przesadnie dali do pieca, a przynajmniej od "The Butterfly FX" wiadomo, że na tle konkurencji, agresja i bezkompromisowość ich forte nie są i właściwie nigdy nie były.
Z tej perspektywy cieszy, że na "Hermitage" postanowili grać raczej na swoich atutach, to jest melodiach, sumiennym i nienastawionym na efekt tkaniu nastrojów. "Hermitage" jest bodaj najbardziej progresywnym albumem formacji od czasu eksperymentalnego i, wbrew obiegowej opinii i wynikom sprzedaży, bardzo udanego "Sin/Pecado". I jeśli to właśnie, bardziej elektroniczne, mniej dosłowne i dobitne, oblicze portugalskiej grupy sobie cenicie, ich nowy album nie powinien was zawieść.
Zamiast bowiem przedzierzgać się w wilkołaki-piwniczniaki z kłami i szponami kupionymi na odpuście w sanktuarium Chrystusa Króla w Almadzie, Fernando Ribeiro i spółka postanowili najwyraźniej wziąć do serca słowa Nietzschego, wygnać się na pustynię i przez jakiś czas żywić skarabeuszami, czy - żeby powiedzieć prościej - zrozumieli, że czasem mniej to więcej. A atłasową czarną opończą głodu nie zabijesz, choć byś nie wiem jak ją memlał. I tak to, nie spiesząc się nigdzie i wyraźnie nie poprawiając stabilności kręgosłupa przez instalację kija w otworze ciała, uzyskali znakomity efekt.
Już otwierający (i pilotujący) album "The Greater Good" przekonuje, że kiedy odrzucić nachalność i spinę, można odkryć postradane w toku kariery pokłady niewymuszonej kreatywności. "A co gdybyśmy znaleźli nową ziemię / gdzie nie ma zamiarów i celów" - wyśpiewuje delikatnie Ribeiro, chwilę później zastanawiając się kiedy trzymać coś mocno, a kiedy - zwyczajnie - to puścić. Odpuścić. A czyż nie bliższa taka koszula ciału, niż plastikowe zęby? Dobrego wrażenia nie zaciera tu nawet jak zwykle nieporadny ribeirowski growling.
Nastrój utrzymuje się w dosyć klasycznie gotycko rockowym (bo nawet nie metalowym) "Common Prayers", by kulminować w "All for Nothing", brzmiącym jak... Mazzy Star. Nie robię sobie jaj, gdyby w tym numerze ściszyć nieco gitary i zamiast głosu Ribeiro dać wokal Hope Sandoval, wszystko nadal trzymałoby się kupy.
Powrót na manowce złego to dopiero utwór tytułowy. Rozumiem, że akcenty trzeba dozować i na metalowej płycie wypada powrzeszczeć i potupać, ale na poziomie tego kawałka słychać chyba czego Moonspell powinni unikać. Brzmi to bowiem jak wczesne Neurosis minus polot. Szczęśliwie zaraz przychodzi startująca czystym jazzem, świetnie napisana piosenka "Entitlement" i niemal barowo-bluesowe "Solitarian" z gitarkami ze szkółki Davida Gilmoura. W "Hermit Saints" Ribeiro dowodzi, że nie bez kozery w każdym wywiadzie powołuje się na Ulver jako swój ulubiony zespół. I nawet jeśli o poziom Norwegów się nawet nie ociera, a idzie odczuć wietrzyk tanioszki, to ciężko odmówić temu numerowi uroku.
Kapitału sumiennie budowanego przez całą długość płyty udaje się chłopakom, szczęśliwie, nie przeputać już do końca. I mam nadzieję, że stanie się to dla nich jakimś przyczynkiem do refleksji, jakimś spóźnionym, bo spóźnionym, ale reality checkiem. Że może nie było jednak sensu ulegać presji, wycofywać się ze w miarę odważnej próby redefinicji własnego stylu dwadzieścia lat temu i ścigać się z cieniem oraz własnymi, nie zawsze przystającymi do rzeczywistości wyobrażeniami o sobie.
I pomyśleć, że gdyby nie ta recenzja, najpewniej bym po "Hermitage" nie sięgnął. Tymczasem Moonspell w swojej pustelni po prostu fajnie się odnaleźli i nawet jeśli nie jest to w żaden sposób płyta wielka, to na pewno najlepsze ich nagranie od dwóch dekad.
Moonspell "Hermitage", Mystic
7/10