Wieże Fabryk proponują wycieczkę do lat 80, ale nie uświadczycie u nich zachwytu kiczowatym popem. To kapitalna pocztówka z czasów, gdy muzyka gitarowa miała nastrój i temperaturę.
Ta zimna fala jest rzeczywiście zimna. I to mimo tego, że nie wszystko jest tu jak w podręcznikowej definicji. Owszem, nerwowa gitara Adama Studzińskiego i pierwszoplanowy bas Adama Sitarka, wraz z perkusją Krzysztofa Trzewikowskiego uderzający nieraz efektowną kanonadą - to się zgadza. Ale Tomasz Kaczkowski nie ma bynajmniej zmysłowego, dudniącego głosu, raczej drze się punkowym zwyczajem. No dobrze, może nieco bardziej teatralnie i histerycznie. W składzie brakuje przydatnego w takiej konwencji klawiszowca. I co z tego? Absolutnie nic.
"Dym" zabiera bowiem na styczniowy spacer po tej części przemysłowej Łodzi, której jeszcze nie rozebrano albo nie zamieniono na lofty. Oczyma wyobraźni widzimy śnieg skrzypiący pod butami, przytłaczające ceglane rudery i nieustępujący ani na chwilę mrok. Nie wiadomo kto nagle stanie za plecami. "Powietrza starcza mi na klika minut, mam to miasto w gardle" - śpiewa Kaczkowski. No właśnie.
Bardzo klimatyczny i zaskakująco wpadający w ucho krążek wydaje się nie mieć błędów.
Należy cierpliwie wysłuchać do końca, by wszystko, co początkowo denerwuje zdołało się obronić. Wrażenie, że taki "Punkt" i "Poczucie Zagrożenia" zbyt mało różni się od siebie, mija wraz z ostatnimi sekundami "Wojny", gdy doceniamy niebywałą spójność materiału i zafascynowani włączamy go sobie jeszcze raz.
Kiedy na początku "Dymu" w uszy kłuje wers "skórę wypełnia kosmos", chciałoby się powiedzieć co nieco o grafomanii. Niemniej po sugestywnie powtarzanych przez wokalistę linijkach w rodzaju "migawki światła, betonowe zapory, trzymaj się linii" albo "strącony samolot, napisy na murze, nikt nie jest bezpieczny" trzeba by się gryźć w język. Lapidarne teksty robią wiele, żeby zaburzyć nasz wewnętrzny spokój. Poza tym samo wyobrażenie tego, jak potężnie na koncercie musi prezentować się "Litzmannstadt" wystarczy bym najbliższego występu Wież Fabryk w okolicy w żadnym razie nie przegapił. Podobno ich brzmienie świetnie wpisuje się w miejską przestrzeń. Jestem o tym głęboko przekonany.
Łodzianie atakują we właściwym momencie, bo to nie są najlepsze czasy dla naszych chłopaków z gitarami. Kiedy już coś się im uda recenzenci rzucają się jak zdrowo poirytowane sępy, które dawno już utraciły trop zaginionych karawan. U Kumki Olik odnajdą Vampire Weekend i The Strokes. W przypadku Kim Nowak dogrzebią się nazbyt ich zdaniem ewidentnych fundamentów sięgających Queens Of The Stone Age i White Stripes. Produkcję Much porównają do krzyżówki Wilków i Krzysztofa Antkowiaka (!). W tym kontekście WF same wystawiają się na odstrzał, nie maskując ani sięgającego złotych czasów coldwave rodowodu, ani podejmowania wątków rozpoczętych w Polsce przez Siekierę czy Madame.
A jednak ja strzelać nie zamierzam. Łódzki kwartet świetnie łączy dekadencką, francuską elegancję, naburmuszenie nadwiślańskiej alternatywy i brytyjską zdolność uderzenia na odlew. Wieże Fabryk to Wieże Fabryk, przez dziesięć lat wyrosły bardzo wysoko, stając się znakomitym punktem orientacyjnym na pustkowiu. Spacer po nim może być fantastyczny, o ile nie przeszkadza państwu rozgrzewanie zziębniętych rąk i atmosfera sprzyjająca nerwowemu oglądaniu się za siebie.
8/10