Lordi "Screem Writers Guild": Potwory made in China [RECENZJA]
Paweł Waliński
Zaprawdę trzeba mieć samozaparcie, żeby wydać osiemnaście płyt z dokładnie tym samym. Lordi się udało. Sęk w tym, że może poza nimi, nikt tego nie potrzebował.
Shock rock zawsze był śliskim gruntem. Od czasu jego wynalazcy, Screamin' Jaya Hawkinsa, przez Crazy World of Arthur Brown, Alice'a Coppera, GWARy i Mercyfule Fejty, po shock rockowców doby współczesnej, zawsze istniało bardzo poważne niebezpieczeństwo upupienia. Wpadnięcia do szufladki "tych od plucia krwią na scenie i niczego więcej". Lordi ilustrują ten casus znakomicie. Osiemnaście albumów i raptem co - trzy single, które zaistniały w mainstreamie, w tym jeden dzięki występowi na Eurowizji, która jeśli chodzi o szacunek ludzi metalowej ulicy jest grzechem najgorszym chyba z możliwych. No nie jest to jakiś szczególny urobek. Ale wiadomo, patent zażarł jakoś tam wizualnie, więc można odcinać kuponiki. Nawet jeśli dożywotnio co noc trzeba wdziewać na siebie jakieś niemożliwe kostiumy, pod którymi tylko pot, odparzenia i otarcia. Taki kierat. A lekarze w dobie covidu skarżyli się, że muszą chodzić w skafandrach. Co mają powiedzieć Lordi?
Tymczasem na początku "Screem Writers Guild" czeka nas miła niespodzianka. "Dead Again Jayne" to naprawdę dobrze napisany numer. Powiedziałbym: "superprzebojowy". Z tym, że znowu słabo tu ze street credem, bo to raczej jakieś San Remo z ciężkimi gitarami, niż wiarygodny metal. "Unliving Picture Show" pokazuje też, że Finowie ewidentnie pozazdrościli sąsiadom z ościennej Szwecji, to jest formacji Ghost. Słychać to w ewidentnie korespondujących z okolicami Def Leppard czy Van Halen parapetach, ukłonie do późnego, bardziej komercyjnego NWOBHM albo glam metalu. Z tym, że Panu Lordi i spółce w tych szrankach wyraźnie nie starcza polotu. "Inhumanoid" nawiązuje dialog z Iron Maiden i Judas Priest, ale też na raczej poddańczych warunkach. "Thing in the Cage" wyznacza jednak koniec tego dobrego. Wysilone, letnie, znowu bliżej Eurowizji, niż czegoś legitnego. Trochę Dio dla ubogich. A klawiszowca powinno się zwolnić. Natychmiast! Powinien mieć sądowy zakaz zbliżania się do instrumentu i trafić do jakiegoś muzycznego kwalliso, czyli północnokoreańskiego obozu, gdzie więźniowie przechodzą, powiedzmy eufemistycznie, ideologiczną resocjalizację. "Vampyro Fang Club" to znów fajnie napisany numer, ale ponownie raczej to Hanson niż metal. W "The Bride" całkiem skutecznie udają, że oto są Poison grającymi "Every Rose Has It's Thorn". I tak to się już buja do samego końca. Bardziej namecheckując, niż tworząc jakąś własną wartość.
Kolejnym problemem shock rocka, horror rocka, czy jak to zechcecie nazwać jest to samo, co filmowego gatunku tej samej proweniencji. A mianowicie to, że są dwie drogi: kompletnie przedefiniować formułę i najpierw zrobić coś w stylu "Hereditary", potem jakiś splattergore, a potem jeszcze co innego, albo brnąć po prostu w eskalację, ekstremizację, przesuwanie granic dla samego ich przesuwania. Lordi niby czegoś tu nowego próbowali, podpatrując rzeczonych Ghost podpatrujących Def Leppard. Ale to ornamentyka. Trzon muzyki się nie zmienił. Wszystko tu toporne, dziecinne, grubo ciosane. "Screem Writers Guild" z pewnością nie wyniesie ich do wyższej ligi. Więcej: nie wyjmie ich nawet z szufladki, w której przecież sami się zamknęli - szufladki z napisem "jesteśmy chińską podróbą różnych kapel: tu długa lista". Ale to wszak dorośli ludzie, choć może nie wyglądają. Ich wybór.
Lordi "Screem Writers Guild", Warner
4/10