Lianne La Havas "Lianne La Havas": Rozstanie z klasą [RECENZJA]
Przez wiele lat próbowali dogonić Stany Zjednoczone. Gonili, aż w końcu im się udało. Od kilku lat reprezentanci Wysp Brytyjskich nagrywają równie ciekawy, a często również bardziej angażujący soul od Amerykanów. Nowy album Lianne La Havas jest tego najlepszym przykładem.
Musieliśmy czekać 5 lat na kolejną płytę brytyjskiej wokalistki. Lianne La Havas zbytnio nie wysiliła się z tytułem nowego dzieła, ale na szczęście zupełnie inaczej jest z jej muzyką. Bardziej dojrzałą, angażującą i wymagającą, dlatego "Lianne La Havas" trzeba podziwiać w wielu momentach. Piękne są kompozycje, a zmysłowy głos wokalistki hipnotyzuje. Imponuje również jej artystyczny rozwój i trzeba przyznać, że on jest tutaj najważniejszy.
"Lianne La Havas" jest zupełnie inne od swojego świetnego poprzednika "Blood", zarówno pod względem brzmienia, w wielu miejscach bardziej oszczędnego, organicznego, ale ciągle z bijącym ciepłem, jak samych tekstów, bardziej intymnych i będących jeszcze bliżej słuchacza. Odważnym krokiem Brytyjki jest zaproszenie do własnego świata, ujawnienie kilku sekretów i dzielenie się doświadczeniami z ostatnich lat, kiedy jej życie dzielone było między kontynentami i balansowało na krawędzi samotności i związku z drugą osobą.
"Lianne La Havas" to płyta o miłości, związkach, wzlotach i upadkach. Relacje damsko-męskie zostały przedstawione w delikatny sposób - bez przelewania czary goryczy i szukania win. Bez potrzeby odsłaniania zbyt wielu kart i bez oglądania klisz z przeszłości. Wokalistka nie rzuca złego światła i wspomina minione lata z nostalgią, jak w pięknym "Read My Mind" - "Czysta radość / Kiedy dziewczyna spotyka chłopaka / Czysta chemia".
Wiele z jej retrospekcji jest gorzkich, ale znaczna ich część została przedstawiona w lżejszej formie. Czasami można również odnieść wrażenie, że zostały skryte pod przykrywką słodyczy, co doskonale przedstawia "Paper Thin" z chwytającym "Kochanie, możesz biec wolny / Proszę, nie zapomnij o mnie". Proste, a jakże piękne.
Sama Lianne La Havas urzeka, ale równie ciekawie i intrygująco jest w jej kompozycjach, których część powstała przy współudziale m.in.: Mura Masy, Matta Halesa i Beniego Gilesa. Większość piosenek została zdominowana przez delikatną gitarę, jednak inspiracji jest tu bardzo dużo - od akustycznych utworów, przywołujących na myśl twórczość Miltona Nascimento czy Joni Mitchell ("Green Papaya"), przez klasyczne soulowe dokonania Isaaca Hayesa i Eryki Badu ("Paper Thin" i "Courage"), aż po piosenki ocierające się o najntisowe r'n'b ("Can't Fight").
Pełno tu odniesień do klasyki, ale również do bardziej współczesnych dzieł z pogranicza neo soulu i jazzu, a nawet... flamenco, którego elementy zostały przemycone w "Seven Times". Chwalić trzeba również ejtisowe "Weird Flashes", wyjątkowy cover Radiohead, w którym chłodne, gitarowe solówki idealnie współgrają z mechanicznie wybijanym rytmem przez perkusję.
Nowego w soulu wymyślić się za bardzo nie da. Jednak są jeszcze takie płyty, które ujmują swoją szczerością i zapraszają do swojego uniwersum. "Lianne La Havas" to nie tylko ukłon w stronę największych, świadectwo rozwoju artystki, ale i, co wydaje się być najważniejsze, rozmowa w cztery oczy ze słuchaczem. Pełna refleksji, nie tylko o problemach, ale i szukaniu pozytywów tam, gdzie znaleźć je najtrudniej. Dlatego tak dobrze się tego słucha.
Lianne La Havas "Lianne La Havas", Warner Music Poland
8/10