Lianne La Havas w Warszawie: Podróż za jeden nieśmiały uśmiech
Krzysztof Nowak
Dziewczęcy urok, piękny głos i publiczność skrojona pod repertuar wokalistki. To sprawdza się zawsze i wszędzie, ale szczególnie mocno oddziaływało na pierwszym koncercie Lianne La Havas w naszym kraju.
Jak okiem sięgnąć - ludzie. Palladium nie jest ani największym, ani najmniejszym miejscem, w jakim można zrobić koncert zagranicznej, zdobywającej coraz większą sławę artystki, ale szczelne wypełnienie lokalu musiało być budujące dla organizatorów. W końcu to Warszawa, czyli przestrzeń, w której wychodzisz w ciemno "na miasto" i jesteś zasypywany interesującymi propozycjami na wieczór. Miło, że raz jeszcze potwierdziło się, że dobra muzyka obroni się nawet pod nawałnicą bieżączki.
Z jednej strony sporo ludzi w wieku 20+, którzy przy szatniach nucili pod nosem kolejne kawałki Lianne. Z drugiej - rodzice, którzy wybrali się ze swoimi małoletnimi pociechami, by miło spędzić czas. Czasem tak małoletnimi, że nieodzowne stało się przywdzianie specjalnych wygłuszaczy na uszy, które wiodą prym na zachodnich festiwalach. Wielopokoleniowe wydarzenie zostało otwarte z subtelnym poślizgiem, ale już pierwszy jego akt dobrze wprowadził wszystkich w klimat.
Roseau. Idę o zakład, że przed supportem mało kto zdawał sobie sprawę, z czym będzie miał do czynienia. Przesada? Suchy fakt uzmysłowi wam skalę (nie)odkrycia tej wokalistki. Nieco ponad dwa tysiące lubiących na Facebooku to w przełożeniu na rynek muzyczny trochę tak, jakby słuchali cię rodzina, przyjaciele, znajomi i znajomi znajomych. Jeśli tak jest w tym przypadku, to serdecznie współczuję, bo bawiłem się nadspodziewanie dobrze. Nie to, że od razu skierowałem nogi pod scenę i machałem rękami. Tu były utwory do słuchania, nie zabawy. Nastrojowe, intymne, momentami ciemne niczym solidna gruda węgla, wyrzucone prosto z serducha. Takie, przy których nie czujesz się nieswojo, gdy stoisz przy ścianie, zamykasz oczy i szukasz smaczków bez osób trzecich. Występ nie był długi, ale wystarczający, by zdobyć sympatię - zmysłem muzycznym (przełamywanie niektórych kompozycji mocnym bębnem i pogłosem na wokalu) i pokorą (podziękowanie za przybycie, zachęcenie do nabycia albumu na stoisku znajdującym się nieopodal). Solidna reklama.
A potem pojawiła się ona - Lianne La Havas. Ubrana skromnie, z nieschodzącym z twarzy uśmiechem i ogniem w oczach. Nie zagrała jeszcze nawet jednego utworu, a poważny facet w garniturze już wybijał o parkiet rytmiczne stuki. Rozległy się gromkie brawa, które nie chciały ustać (to stało się zresztą głównym motywem tego koncertu - bezgraniczne, głośno manifestowane docenienie). Kiedy już nastroiła jedną ze swoich gitar, popłynął miód. Czy śpiewała o bolesnym uczuciu, czy uderzała w bardziej optymistyczne tony - oddawała kawałek siebie i to było słychać. Nawet przy takim doborze kawałków promieniała i to udzielało się wszystkim wokoło. Kilkuminutowe spóźnienie lub zaspokajanie głodu nikotynowego skutecznie eliminowało z całego widowiska. Szpilki byś nie włożył. Jej skromność i zafascynowanie tak dobrym odbiorem swojej muzyki nie męczyły, bo nie robiła specjalnych umizgów w stronę zebranych. Ot, raz czy dwa wtrąciła polskie słowo w łącznik pomiędzy kolejnymi częściami gigu i rozsądnie szafowała deklaracjami. Soulowa dusza w angielskim ciele zdała egzamin. Gdyby La Havas chciała bisować całą noc, to nikt by się na pewno nie obraził.
Warszawski listopad jest piekielny pod względem koncertowym. Dobrze więc, że pośród tego gąszczu można znaleźć także niebiańskie, uspokajające perełki. Ten rok w muzyce, nie tylko w wydaniu płytowym, jest wprost cudny.
Krzysztof Nowak, Warszawa