Recenzja Lianne La Havas "Blood": Dobra robota na czarno
Na debiucie raczej folkowała lecząc się po trudnym związku, teraz ma więcej wigoru bez kompleksów wkraczając na terytorium afroamerykańskiej muzyki. Choć Lianne La Havas ma tylko 25 lat, to za rozwój już należy się jej piątka.
Po "Is Your Love Big Enough?" pisano, że Brytyjka pasowałaby na składankę zawierającą Bon Iver, Norę Jones i Corinne Bailey Rae. Chwalono przejrzysty gitarowy minimalizm, rytmiczną prostotę i głębię tego, co kryje się w wersach piosenek. Co napiszą teraz? Powinni wspominać o godnej pochwał ewolucji, podjęciu muzycznych tropów często zaledwie wcześniej sygnalizowanych i sporej, zarówno wokalnej jak i kompozytorskiej, uniwersalności.
"Blood" to bardzo dobry pop często i umiejętnie korzystający z dokonań soulu oraz rhythm and bluesa. Rozpoznacie go po niosących, nienapastliwych groove'ach, a także urokliwych aranżacjach, na tyle gustownych i nieprzytłaczających, że pozwalają Lianne być główną gwiazdą jej piosenek. Te zaskakują raczej rzadko, zaś mroczna wolta z niezobowiązującego latynoskiego brzdąkania w zgiełk i przestery w "Never Get Enough" jest tu wyjątkiem potwierdzającym regułę. W niczym to nie przeszkadza, bowiem numery są po prostu dobre, czy to musicalowe prawie "What You Don't Do", czy żeniące wyraziste bębny, subtelną gitarę i dobry refren, pięknie łapiące oddech "Tokyo". Najlepszym i najwięcej mówiącym o umiejętności La Havas momentem płyty jest jej środek. Zimne, wolniuteńkie, koronkowo śpiewane "Wonderful" czaruje pianinem, pstryknięciami, maźnięciami smyczków, a gdy artystka przekonuje o tym, że prąd skupia się w koniuszkach palców, wydaje się doskonale wiedzieć, o czym mówi. Potem wraz z dęciakami nadchodzi "Midnight", kawałek jak dla Adele, wykonany dla odmiany na ostro. W "Grow" mamy z kolei perkusje łoskoczące jakby były z breaka i fantastyczne dynamiczne chórki, a pomiędzy nimi gospodyni daje znać o swojej całkiem nielichej charyzmie.
"Blood" okazuje się bardzo udaną płytą o odpowiedniej strukturze, nieprzeładowaną, zaśpiewaną z czytelną emocją i tylko odrobiną afektu, czasem kiczowatą, rzadko dorównującą przekazem poprzedniczce, niemniej koniec końców udźwigniętą tekstowo. Od momentu, gdy mięsiste bębny wyłaniają się z szumu i dźwiękowej mgły w otwierającym "Unstoppable" po finałowe "Good Goodbye" z wydostającymi się spod spodu smykami i wokalistką kończącą słowami "Nie chcę wiary, chcę prawdy", mamy właściwie do czynienia z samym dobrem. Lianne La Havas, wspierana m.in. przez dotychczasowego producenta Matta Halesa, ale też m.in. króla elektronicznego funku Jamiego Lidella, dłubiącego przy bitach klawiszowca Marka Batsona (India.Arie, Alicia Keys, Seal) czy kolekcjonera nagród Grammy i BRIT Paula Epwotha, nie tylko wydawała się wiedzieć czego chce, ale umiała to osiągnąć.
Ciekawe jak ten materiał będzie prezentować się na żywo. Będzie szansa, by to osobiście sprawdzić - 17 listopada artystka zagra w warszawskim klubie Palladium.
Lianne La Havas "Blood", wyd. Warner
8 / 10