Raper Kid Cudi jest inkarnacją rockmana progresywnego, a w dzieciństwie zmuszano go do oglądania filmów SF, słuchania downtempo i za rzadko wypuszczano na powietrze. Inaczej tego, co dzieje się na jego wizjonerskim, misternie skonstruowanym debiucie wytłumaczyć nie sposób.
"Jesteście w moim śnie " - obwieszcza na wstępie gospodarz. Towarzyszymy mu od końca dnia, do początku następnego - taki jest koncept albumu. Dodajmy, że wcale nie śpi snem sprawiedliwego. Jak mówi, tak naprawdę nie zasypia. Przechodzi w inną przestrzeń, racząc słuchaczy ścieżką dźwiękową do swojego nie do końca szczęśliwego życia, dzieląc z nimi frustracje, lęki, emocje. Te ujęte są zaś w piętnastu piosenkach podzielonych na pięć aktów.
W roli narratora występuje Common, wszystko nadzoruje Kanye West, a wyznania rapera ubiera w dźwięki m.in. Emile, facet odpowiedzialny za sporo dobrych produkcji świeżych graczy, choćby "Signature" Swaya czy "Blue Collar" Rhymefesta. Do tego Cudi'emu starcza zarówno wyobraźni, jak i warsztatu, by napędzić tę ideę, nie zaburzając jej spójności. Powinno być arcydzieło, tymczasem wrażenie, że genialnej koncepcji nie wykorzystano do końca jest zdecydowanie za silne.
"Żyję w kokonie, zupełnym przeciwieństwie Cancun [kurort w Meksyku - przyp. MF], po ciemniej stronie księżyca, gdzie nie dociera słońce, to więcej niż życie, chciałbym rzucić światło na człowieka, niewiele osób na tej planecie zrozumie" - rymuje artysta. Jeżeli ktoś nastawia się na arcydokładne słuchanie tekstów i wyhodował u siebie zacięcie psychologiczne, będzie zachwycony. Może nawet śledzić momenty, w których Cudi'ego prześladuje trauma po utracie ojca w dzieciństwie. Przyglądać się, jak artysta ucieka daleko poza naszą planetę.
Facet ze zwykłego kawałka o marihuanie stworzy ciekawą alegorię i cały czas pozostaje niepokojąco szczery. Nie rwie jednak szat w tak pasjonującym do obserwowania amoku jak Slug, Sole czy Sage Francis. Raczej rozczula się nad sobą, niczym wspomniany Kanye West na "808s & Heartbreak". Dodajmy do tego często nazbyt ilustracyjną muzykę, z jej minimalistycznymi aranżami i wytłumionymi, odbijającymi się echem perkusjami (bądź ich brakiem). Nie da się ukryć, że bywa nudno.
Żeby oddać producentom sprawiedliwość, "Man on the Moon" potrafi wzbić się do lotu. Proste zestawienie właściwego otwarcia płyty - zimnego, wysmakowanego "Sountrack To My Life" - z kończącym ją, leciutkim, poprockowym prawie "Up, Up and Away", dowodzi, że wymagający zamysł udało się spiąć klamrą.
Wyczucia "Sky Might Fall", przebojowego przepychu "Alive", czy genialnego patentu na wykorzystanie sampla z OMD w "Simple As..." inni twórcy mogą jedynie Kid Cudi'emu zazdrościć. Cały właściwie akt IV (w jednej z piosenek gościnnie MGMT!) to żywa, pełna pasji muzyka. Za to "Hyerr" czy "Enter Galatica" brzmią co najwyżej jak odpad z pierwszej płyty Sa-Ra Creative Partners. Księżyc był w zasięgu ręki, ale zostaliśmy sprowadzeni na ziemię.
7/10