Z drugim krążkiem Amerykanki Keri Hilson jest tak, jak z niezłą ekranizacją gry komputerowej. Wiadomo, że nagród raczej nie dostanie, wzruszeń nie zapewni, w pamięci się nie zadomowi i w dodatku zyska złą prasę. Po co jednak irytować się na coś, co może zapewnić chwilę niewymagającej rozrywki.
"My name is Keri, I'm so very / Fly oh my is a little bit scary" - tak ładnie Keri Hilson przedstawia się przed milionami słuchaczy do wtóru landrynkowego, osadzonego na mocnych perkusjach bitu. A gdy dodaje do tego najbardziej blondyński tekst roku, czyli "don't hate me cause I'm beautiful" pojawia się to nieodparte wrażenie, że przeznaczeniem krążka "No Boys Allowed" jest kosz. Po "Pretty Girl Rock", utworze tak złym, że aż wiadomo, iż Kanye West musiał się dograć, słuchacz dostaje jeszcze cztery policzki. I to pod rząd.
Karaibskie popłuczyny za jakie uznać należy "Bahm Bahm" uratowałaby chyba tylko Nicki Minaj. Wówczas byłoby "Bum!", a tak nawet nie chce się człowiekowi zapytać, kto to puka. Mdlące, "One Night Stand" z nieznośnym, mocno wyeksponowanym chórem pociesza co najwyżej tym, że gdy za mikrofonem pojawia się Chris Brown, nie ma już czego zepsuć. "Lose Control/Let Me Down" to kolejne rażąco nieudane spotkanie r'n'b z eurodancem, jakby tego było mało, z Nellym na dokładkę. Pretensjonalne "Toy Soldier" jest z kolei jak dziecięcia ciuchcia jadąca przez sam środek skacowanej głowy.
I... koniec narzekań. Kopania leżącego nie będzie z powodu jego braku. W pozostałych utworach mamy do czynienia z porządnym, karnawałowym rzemiosłem. Lista producentów okazuje się podobna do tej z debiutanckiego krążka, ale można to zrozumieć i po wysłuchaniu nawet zaakceptować. Ci goście nie są znani z tego, że są znani, swoją pozycję wypracowali. Boi-1Da stosuje w "Gimme What I Want" wszystkie sprawdzone w nowej szkole rapu chwyty, mając to szczęście, że działają, a "Buyou" (choć to dzieło raczej zbiorowe, niż jego własne) czaruje prostotą, mięsistością, dęciakiem grającym tak nisko, iż można się o niego potknąć i zwrotką J. Cole'a. Natomiast Timbaland, który dał początek takim gościom jak Boi, na żenującej dla obserwatora emeryturze zaczyna łapać w żagle nieco wiatru. Aranżacje wyraźnie na to wskazują.
Chwalę Timothy'ego Mosleya, pochwalę też przy okazji gospodynię. Bo w "Breaking Point" - retro i bardzo aktualnym zarazem, z rytmiką nasuwającą na myśl raczej Wyclefa Jeana - Hilson ma wreszcie jakieś wokalne wyzwanie. I udaje mu się podołać. Bardzo fajnie wypada "All The Boys", przyrządzona przez obdarzonego wyobraźnią multiinstrumentalistę rutyniarza, ładnie rozbudowana, gdzieś mimo wszystko ujmująca nostalgicznym charakterem piosenka do wszystkich szczenięcych miłości.
Bynajmniej nie mówimy o jedynym znośnym tekstowo momencie, gdyż w potopie głupot wpadają Keri fajne wersy, kiedy mówi facetowi, że skoro on jest słodki, to ona czuje się diabetyczką albo że pod bielizną kryje coś, co sprawia, iż jej mężczyzna nie szlaja się po ulicach. Wniosek jest prosty - o ile można się z Keri ponabijać, do czego skłania już okładka, to nie ma co jej skreślać.
6/10