Jest życie po Emperorze
Łukasz Dunaj
Ihsahn "After", Candlelight
Modły fanów Emperor nie zostały wysłuchane. Zresztą nie powinni zgłaszać żadnych obiekcji, skoro większości z nich z Panem Bogiem nie po drodze. Reaktywowana kilka lat temu na serię pożegnalnych koncertów blackmetalowa legenda definitywnie już udała się na wieczny odpoczynek, a muzycy rozeszli się do swoich zajęć.
Ihsahn (właściwie Vegard Sverre Tveitan) z żelazną konsekwencją kontynuuje swoją solową karierę, z zegarmistrzowską precyzją co dwa lata odmierzając światu kolejne albumy na literę "A". Cztery lata temu ukazało się "Adversary", na którym lider Emperor przefiltrował blackmetalową estetykę przez heavymetalowe kanony á la Mercyful Fate. Na "angL" zademonstrował swoją wizję metalu progresywnego, zapraszając do udziału w sesji m.in. Mikaela Akerfeldta z Opeth.
Sukces tych, skądinąd udanych, krążków był jednak połowiczny. Brakowało współczynnika "x", którego obecność znamionuje dzieła wybitne, a już na pewno takie, które zostają w głowach na dłużej. Główny problem dotychczasowych wydawnictw ambitnego Norwega polegał na tym, że trudno było z nich zapamiętać coś więcej, niż wykonawczą maestrię i zimny, wycyzelowany perfekcjonizm. "After" niejako powiela te przywary, a jednocześnie zapowiada nową jakość. Jeżeli może istnieć coś takiego, jak prog-black metal, Ihsahn właśnie go zdefiniował.
Oczywiście, pamiętam podobne, mniej lub bardziej udane, próby w wykonaniu Arcturus, Vintersorg czy Ved Buens Ende. Nikt jednak nie przedstawił wizji tak spójnej, wręcz monolitycznej. Kiedy przypominam sobie manieryczne ekstrawagancje muzyka w jego projekcie Peccatum, czy quasi-symfoniczne dziwadło, w postaci "Somnium" Thou Shalt Suffer, "After" jawi się świadectwem mentalnej dojrzałości i artystycznego spełnienia. Ihsahn pisze tu dalszy ciąg historii, rozpoczętej na "Prometheus", najbardziej progresywnym i niezrozumiałym albumie Emperor. Korzysta też jednak obficie z późniejszych doświadczeń z dźwiękami zgoła niemetalowymi.
Na szczęście jego trzecia płyta nie sprawia wrażenia nudnego, akademickiego ćwiczenia stylistycznego. Skoki dynamiki, operowanie kontrastami - od subtelnych, niemal opethowych partii, po epizodyczne fragmenty kakofonicznej jatki - to niby nic nowego. Różnicę robi jednak pasja wykonania (sekcja rytmiczna Spiral Architect) i kompozytorska pewność siebie, która aż bije z tych nagrań. Ihsahn nie zawahał się również przed użyciem partii saksofonu, co można uznać, zwłaszcza w otoczeniu dźwięków o metalowej proweniencji, za napuszoną, artystowską fanaberię. Kiedy jednak usłyszycie jak ten instrument został wykorzystany w "Grave Inversed" - opad kilku szczęk gwarantowany.
Bodajże najwięcej emocji wywołuje rozbuchany, 10-minutowy "Undercurrent". Ani przez chwilę nie miałem jednak poczucia obcowania ze sztuką dla sztuki, z umizgami pod adresem niezidentyfikowanej grupy "ambitniejszych odbiorców". Jest dla mnie przy tym jasne, że kto nie trawił Ihsahna i jego nieco histerycznej maniery wokalnej, z tym krążkiem też będzie miał problem. Zastosowanie znalazły tu ponadto wszystkie, dobrze już znane, sztuczki z arsenału Norwega. Dość typowe, heavymetalowe struktury kompozycji, lekko zwietrzałą już kombinację czystych i ekstremalnych wokali czy kaskady neoklasycznych orkiestracji. Już dawno nie udało się jednak panu Tveitanowi połączyć ich w tak sugestywną, mocną całość. Może nawet od czasu "IX Equilibrium" Emperora, czyli od ponad 10 lat. Poprzeczka znów zawisła bardzo wysoko.
8/10