Gra na emocjach
Dominika Węcławek
We Call It A Sound "Animated", Ampersand
Wiecie pewnie, że muzyka jest językiem wszechświata. A czy zdajecie sobie sprawę, że przyczynia się do łamania praw fizyki? Nie? To sprawdźcie debiutancki krążek zespołu We Call It A Sound.
Czwórka młodych muzyków, którzy dokonali fenomenalnego przeskoku od gry w powiatowej orkiestrze instrumentów dętych, do występów w kapeli indie, dokonała niemożliwego. Upchnęła wszechświat pełen dźwięków i uczuć w jednym, małym niepozornym krążku. W każdej z piosenek zatrzymała wrażenia i czas, a następnie wszystko ponownie wprawiła w ruch, puszczając w rynkowy obieg. Ich debiut, "Animated" brzmi zaskakująco dojrzale, a zarazem pełen jest młodzieńczej energii.
We Call It Sound bywają wpychani gdzieś między Psychocukier i Kolorofon, czyli tych indierockowców, którzy lubią gatunkowy eklektyzm i zabawę elektroniką. Niepotrzebnie. Wolsztyńska grupa zamiast obecnego u kolegów po fachu żartu i groteski proponuje poważniejsze klimaty. Bliżej im do takich projektów jak Drivealone Piotra Maciejewskiego. Syntetyczne brzmienia przywodzą z kolei na myśl TV On The Radio. A to duży komplement.
Pierwsze takty otwierającego krążek "Random Ambient" brzmią wręcz triphopowo. Gitary popiskują, a wokalista śpiewa z manierą Stinga. Frapujące. Dalej jest jeszcze lepiej. Teksty pisane oszczędnie, zbudowane na prostych obrazkach i skojarzeniach są co prawda ledwie dodatkiem do muzyki, ale takie rozwiązanie w tym wypadku pasuje, bo utwory są ciekawie zaaranżowane, mają lekko niepokojący klimat, a przy tym nie brak im i melodii, i angażującego rytmu.
Takie kompozycje jak "To The Airport" czy "Signs" potrafią zagrać na wielu emocjach - jednocześnie rozbudzić nadzieje, przywołać miłe wspomnienia, jak i wepchnąć w stan melancholii czy przygnębienia. Są bardzo intymne, nie przytłaczają. Choć instrumentów wykorzystano tu sporo - słychać dęciaki, a do tego cały folkowy arsenał - świetnie wpasowują się w gitarowo-perkusyjny szkielet. Najlepsza na krążku jest kompozycja "To Fly A Kite" z mocnymi partiami trąbek, pobrzmiewającą w tle likembe, i rzęsistą perkusją, ale niewiele ustępuje mu mroczny i pełen przestrzeni "Hospital Pub Note". Niejednemu starszemu słuchaczowi przed oczami stanie zapewne filmowa twórczość Vangelisa...
Zgrabna, zaledwie dziesięcioutworowa całość pozostawi słuchacza z niedosytem i rozbudzoną ciekawością. Bo jeśli jest to pierwsza płyta chłopaków, którzy dopiero wchodzą w dorosły świat, indierockowe dziadki, podchodzące pod trzydziestkę, powinny czym prędzej szukać nowych inspiracji. Albo nowej pracy.
8/10