Everything But the Girl "Fuse": Panta rhei. Ale czy na pewno? [RECENZJA]
Paweł Waliński
Powroty niełatwa rzecz. Szczególnie jeśli trzeba na nie czekać prawie ćwierć wieku. Czy Everything But the Girl wyszli z owego z tarczą czy na niej?
Był taki rok, 1994, kiedy multiplatynowy singiel "Missing" duetu z Hull hulał po radiach i telewizjach do tego stopnia, że przeżycie dnia nie słysząc go było wyczynem godnym dwunastu prac Heraklesa. Inna rzecz, że nie było specjalnie powodu go unikać, bo to bardzo dobra piosenka. A zarazem jeden z funkcjonujących w owym czasie (wspomnieć choćby drugi album Massive Attack) elektronicznych kontrapunktów do łopatologicznych brzmień eurodance'u, wszystkich tych DJ-ów Bobo, Misterów Presidentów, Culture Beatów, Haddawayów i 2 Unlimited. Dla wielu ludzi z mojego pokolenia kontakt z muzyką Everything But the Girl był jedną z przepustek do świata ambitnej elektroniki.
Od czasu ostatniej płyty, wydanej w 1999 roku "Temperamental" małżeński duet pracował niezależnie od siebie, wspólnie zajmując się swoją rodziną. Dopiero pandemia sprawiła, że postanowili znów razem coś nagrywać. Pandemia szczególnie dla nich dojmująca, że Ben Watt od wielu lat cierpi na chorobę autoimmunologiczną, która w połączeniu z covidem stanowiła jeszcze większe zagrożenie, niż sama pandemia. I uwierzcie lub nie, ale pod wieloma względami "Fuse" brzmi jakby tej ćwierćwiecznej wyrwy w ogóle nie było. EBtG na nowej płycie robią właściwie dokładnie to, czym wdarli się na muzyczne salony - tworzą niebywale subtelną, inteligentną i głęboką muzykę elektroniczną oscylującą między trip hopem, jazzem, ambientem, bristol sound a abstrakcyjną elektroniką.
"Fuse" to płyta bardzo minorowa. Nie znajdziecie tu niczego, co nadawałoby się do klubu. Prędzej do chodzenia w deszczu i rozmyślania o swoich przeszłych błędach. Ciepły, głęboki głos Thorn skontrastowany z przeraźliwie chłodną elektroniką Watta dotyka do żywego. A mimo owego chłodu, na "Fuse" dzieje się całkiem sporo. "Nothing Left to Lose" to odrobiona lekcja z Aphex Twina. "Time and Time Again" brzmi jak wprawki Autechre z podłożoną linią wokalną. "No One Knows We're Dancing" niosą dalekie echa Eurythmics. "Forever" jakby zatopione w gamelanie przechodzącym w balearic house, zawiera w sobie tyle smutku, że idzie sprawdzać swoje serce na okoliczność krwotoku. "When You Mess Up" przywodzi na myśl najlepsze nagrania His Name Is Alive, a konkretnie genialne "Are We Still Married". "Lost" traktujące o śmierci matki Thorn i rozczarowaniu rzeczywistością to ambient jakby wprost z szufladki Briana Eno. Naprawdę sztuką jest zmieścić tak wiele odniesień, tropów, wątków na płycie brzmiącej tak spójnie i konsekwentnie, że pozornie można by pomyśleć, że EBtG grają tu jedną, rozciągniętą 36 minut piosenkę. Ale cierpliwy słuchacz znajdzie tu wiele do odkrywania z każdym kolejnym odsłuchem.
Powroty są zawsze smacznym kąskiem medialnym. A to dla piszących o nich, bo o nich przecież pisze się jakby samo. A to dla czytających, bo mają całą siateczkę odniesień, w tym do własnej przeszłości, tego kim, z kim i gdzie byli słuchając poprzednich nagrań powracających formacji. Sęk w tym, że panta rhei, rzeka do której wchodzimy ponownie nie jest już tą samą rzeką, a większość powrotów wypada zwyczajnie blado, jadąc bardziej na nostalgii, niż zawartości, realizując słusznie niespełnione wcześniej ambicje artystyczne albo - przeciwnie - ekonomiczne. Szczęśliwie nie jest to casus Everything But the Girl. Bo "Fuse" to być może najlepszy album w ich szlachetnej dyskografii.
Everything But the Girl "Fuse", Universal
8/10