Do czterech razy sztuka?

Kelly Rowland "Here I Am", Universal

"Po dwukrotnym równaniu z ziemią przez krytyków nie wyciągnęła dostatecznych wniosków"
"Po dwukrotnym równaniu z ziemią przez krytyków nie wyciągnęła dostatecznych wniosków" 

Kelly Rowland niczym nie zadziwia. Trzecie w dorobku "Here I Am" jest kandydatem do jednej z mniej potrzebnych płyt 2011 roku. Ale żeby od razu do jednej z najgorszych, jak chce na przykład "Los Angeles Times"? Co to, to nie.

Wpadłem kiedyś na koncert Rowland, który odbywał się w ramach pierwszej edycji Orange Warsaw Festivalu. Widziałem, że dziewczyna się stara, że ma głos, prezencję, chęć zrobienia show i tylko bardzo brakuje jej repertuaru. Z dwóch płyt wycisnęłoby się może z trzy single, ale bez wystarczająco dobrych refrenów, by satysfakcjonowały pozbawione rapujących gości. Zostaje jeszcze medley przypominający czasy Destiny's Child. A potem koniec.

Teraz patrzę przez pryzmat tej smutnej sytuacji na trzecią płytę artystki. Po dwukrotnym równaniu z ziemią przez krytyków nie wyciągnęła dostatecznych wniosków. Jeżeli chodzi o porządne piosenki, to są tu co najwyżej ich strzępki. Próby uderzania w rzewną nutę nijak nie dorównują dawnej koleżance z zespołu - Beyonce.

"Here I Am" ocaliły dwie rzeczy. Pierwszą z nich jest fakt, że Amerykanka zupełnie nieźle znosi zabiegi klubowych producentów - nowotwór twórczej niemocy poddaje się bezlitosnej, europejskiej chemioterapii. A poza tym pomaga to, że w Kelly Rowland bardzo wierzyła przynajmniej jedna osoba. I była nią... Kelly Rowland.

To jakoś ratuje rutynowe wysiłki wyrobników zza oceanu - "Tricky'ego" Stewarta, "Darkchilda" Jenkinsa, Dr. Luke'a, Jima Jonsina czy The Runners, czyli ludzi, którzy przewinęli się przez setki mających przynieść pieniądze płyt od Spice Girls i Britney Spears poczynając, na Lady Gadze oraz Justinie Bieberze kończąc. Choć trudno w to uwierzyć, Rowland jest w stanie wykrzesać z siebie nieco wigoru i rozbujać ich wtórne, słodko-ostre numery obarczone agresywnym, plastikowym brzmieniem i prymitywnymi melodiami. Lata 80. zmieniają się w 90., Big Sean zastępuje za mikrofonem Lil Wayne'a, a gospodyni naprawdę chce się śpiewać. Dochodzi do tego, że gdy w najlepszym na płycie "Turn It Up" oznajmia, że "może zburzyć świat", a perkusje tłuką mocno i dziko, myślimy, że coś w tym jest.

Nim zdążymy się ocknąć, na odsiecz rusza producencka Europa. David Guetta zwyczajowo gra na najniższych instynktach, ale korzyści z (podwójnej) współpracy są obupólne - on dostaje dobre, za dobre jak na swoje możliwości wokale, ona śpiewa "didżej jest moim bodyguardem" i ma rację, gdyż wyrachowany Francuz rzeczywiście bije wszystkich po uszach właściwie obliczoną na efekt - no, niech będzie - muzyką. Sprawdza się też bliski disco, toteż dość tłusty italo-house od Aleksa Gaudino. Choć Szwed RedOne dostarcza niestrawny loveparade'owy bieda house z czasów gdy Blumchen jeździła w klipach na rolkach, to zręcznie skrojony na eurodance'owy przebój "Forever and a Day" Duńczyka Jonasa Jeberga pozwala jakoś o tym zapomnieć. Niby to wszystko niewiele, niemniej wystarczy. Wystarczy, by zamiast stwierdzić "do trzech razy sztuka" i na wieki o Rowland zapomnieć, w spokoju poczekać na czwartą płytę.

5/10

Zobacz teledysk "Down For Whatever":

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas