Deathmetalowy majestat
Jarek Szubrycht
Immolation "Majesty And Decay", Nuclear Blast
Majestat i rozkład - tytuł równie pretensjonalny, co trafny. Pomiędzy tymi dwiema skrajnościami porusza się Immolation. A czyni to z gracją stada oszalałych bawołów...
Trudno recenzować ósmą płytę nowojorczyków, jeśli pisało się o kilku poprzednich. Od debiutanckiego "Dawn of Possession" z 1991 roku, niewiele się przecież zmieniło. Immolation to brudne, przydymione brzmienie, niski, ale zaskakująco czytelny ryk Rossa Dolana i potężne ciosy perkusji, która buduje solidny fundament dla tej ponurej i dość złożonej muzycznej konstrukcji, rzadko wyrywając się do przodu w grindcore'owym galopie. Oraz te wszystkie niesmaczne smaczki - jęki przesterowanych ponad potrzebę gitar, dysonanse, mlaśnięcia ocierającego się o infradźwięki basu.
Czasem z gąszczu wyrywa się motoryczny, łatwy do wychwycenia riff lub kilka bardziej przejrzystych nut, które mniej wprawionemu słuchaczowi mogą dać jakiś punkt oparcia (choćby te wślizgi gitary solowej w "A Token Of Malice"), ale z zasady Immolation nie ułatwiają swoim fanom życia. Albo dajesz się wciągnąć w ten wir z kopytami, albo trzymaj się z daleka - nie ma stanów pośrednich.
W myśl zasady, która mówi, że nie zmienia się zwycięskiej drużyny, nad "Majesty And Decay" czuwał Paul Orofino, od lat nadworny producent Immolation. Nie wiem, jak to możliwe, że starszy od nich o pokolenie fan The Rolling Stones tak znakomicie orientuje się w deathmetalowym labiryncie, ale faktem jest, że zespół jest silny również jego pracą - niewielu grupom deathmetalowym udaje się uchwycić tę ulotną równowagę pomiędzy piekielnym hałasem, a muzyką. Inni zbyt często brzmią albo zbyt mętnie, wręcz groteskowo, albo wypuszczają materiały wymuskane, wypieszczone, zbyt grzeczne, jak na ten gatunek muzyki - Immolation zawsze brzmi w sam raz.
Inni nagrywają czasem lepsze płyty, dają bardziej widowiskowe koncerty, ale to właśnie Immolation pozostaje dla mnie od dwóch dekad symbolem muzyki deathmetalowej. Zawsze równie zdeterminowani, maniakalnie wierni raz obranej drodze, niestrudzenie bezkompromisowi. Nigdy nie zbłądzili, nigdy nie nagrali płyty, której musieliby się wstydzić. "Majesty And Decay" mogą się pochwalić.
7/10