Beltaine wydali dwie płyty. I za obie zgarnęli Wirtualne Gęśle, nagrody przyznawane przez internautów przy okazji prestiżowego folkowego festiwalu Nowa Tradycja. Słuchając trzeciego w ich dorobku "TRĺÚ" trudno sobie wyobrazić, że nie wygrają i tym razem.
Jedna ze stałych bywalczyń wspomnianej na wstępie Nowej Tradycji opowiadała mi z lekką uszczypliwością, jakie tą imprezą rządziły mody. Niegdyś audytorium zachwycało się repertuarem południowoamerykańskich Indian, potem królowali Celtowie, jeszcze później każdy chciał być słowiańskim poganinem albo wzdychał nad etnicznym jazzem. Ale Beltaine mody mogą mieć w nosie. Czerpiąc z bretońskich, irlandzkich, czy galicyjskich dokonań, stworzyli bowiem zgrabną, w przewadze instrumentalną muzykę środka. Zdolną zafascynować statecznych miłośników world music i szwendającą się po klubach młodzież. Taką, która nie zrazi ortodoksów, noszących w sercu Zieloną Wyspę, a zarazem nie zniechęci tych, co wychowali się na popie.
To nie tak, że poprzednie dokonania katowickiego septetu były hermetyczne. Specjalnie wróciłem do albumu "KONCENtRAD", by przypomnieć sobie o otwartych głowach jego członków. Ale "TRĺÚ" idzie krok dalej. A że nie jest to krok w nieznane, mogą maszerować pewnie. I na tyle lekko, by odeprzeć ewentualne posądzenia o koniunkturalizm.
Otwierająca płytę "Influenza" ze zdumiewającą lekkością łączy swawolną gitarę, zaciekłe skrzypki i funkowy puls. Po baśniowym, subtelnym "Hoodoo's Lament" przychodzi "Johnny's Not Here" oferując klubową rytmikę, a zarazem przenikliwe brzmienie piszczałki. "Łódź By Night" cieszy brawurową partią akordeonu, ale i tak najlepiej bawimy się podczas instrumentalnej kulminacji. Bo solówki są efektowne, zwłaszcza jeśli gra się tak szybko i sprawnie jak muzycy Beltaine (posłuchajcie tylko "Farawell To Milltown"!), ale kiedy gruchnie irlandzkie buzuki (ta słynna lutnia z długą szyjką) czy bretoński obój, a rytm poda specjalny bęben obręczowy, to cóż... Wówczas każdy czuje się Celtem.
Instrumenty perkusyjne wzięli sobie z różnych kontynentów - Afryki, Ameryki Południowej oraz Azji - i to plemienne rytmy, wraz ze śmiało poczynającym sobie trębaczem, czynią "No Garry No" tak atrakcyjnym utworem. Emocjonalnie i spontanicznie zaśpiewane (przez Zosię Bartoszewicz) "Tisa" ma w sobie cząstkę newage'owej tajemnicy, przez co usatysfakcjonuje tęskniących za Enyą czy Clannadem. "Just For Fun" z gościnnym udziałem Marcina Wyrostka trafi w bardziej wyrafinowane, bliższe jazzowi gusta. Największą niespodzianką nazwać należy gęsto skreczowany "Hop-Hip". Gdyby więcej pokombinować z perkusjami, skłonić się ku brzmieniom brudniejszym, bardziej matowym, wyszedłby właściwie abstract hip-hop!
Oczywiście celtic fusion nie jest niczym nowym. Takie eklektyczne zabawy sięgają jeszcze lat 60. i bywały już odważniejsze. Gdy jednak dodamy jakość wykonania, realizację Smoka i Activatora, dobrze dobranych gości i świetne wydanie (metalowe pudełko, staranna poligrafia), wychodzi na to, że "TRĺÚ" trzeba mieć. Choćbyście mdleli na widok koniczyny, a Guinessem pluli na kilometr.
8/10