Reklama

Bolesna poprawność

Florence And The Machine "Lungs" Island

Kandydatka do Mercury Prize prezentuje jeszcze jedną odsłonę tzw. rocka kobiecego.

Debiutancki album mieszkanki południowego Londynu, Florence And The Machine, nie wadzi mi właściwie niczym - ot, nieco rozhisteryzowana wokalistka śpiewa do bogato, bajkowo zaaranżowanych pieśni (zwielokrotnione wokale, smyczkowe aranże, dramatyczne staccata), a jej wokal przywodzi na myśl niekończącą się falę songwriterek. Od PJ Harvey aż hen po Feist, Reginę Spektor i Bat For Lashes. Słychać u niej też fascynację wokalistyką soulowo-bluesową.

Po kilku przesłuchaniach "Lungs" jestem w stanie zapamiętać z tej płyty zaledwie dwa utwory. Otwierający zestaw, rozpędzający się "Dog Days Are Over" poza bombastyczną formą, zawiera też ładną melodię, a krzycząca, śpiewająca falsetem i w pewnym momencie nawet... jodłująca Florence przekonująco zaprasza do przesłuchania debiutanckiej płyty. Ciekawe rozwiązania produkcyjne w "Drumming Song" odsyłają do rozwiązań z lat 80. - bębny brzmią, jakby zabrał się za nie Peter Gabriel.

Reklama

To koniec wzruszeń. Reszta pieśni - mimo wspomnianych już różnorodnych aranży - jest irytująco poprawna. Choć trzymają dość równy poziom, coś mi przeszkadza w obcowaniu z nimi. Jak to się dzieje, że dobrze brzmiąca płyta, jest jednocześnie strasznie nużąca? Problemem jest to, że artystka gra tutaj na właściwie jednej nucie - nazwijmy ją "kobiecą". Nie ma na "Lungs" zbyt wiele, poza sprzedawaniem swojego przewrażliwienia, marzycielstwa i neurozy, których symbolem są dla mnie wzniosłe wokalne galopady i równie spektakularne obudowanie piosenek smykami i dramatycznymi przełamaniami.

Jeśli chodzi o wymowę pieśni, wszystko, co przeszkadza mi w twórczości Kate Nash, jest i u Florence And The Machine. Może w odrobinę mniej irytującym wydaniu. W przeciwieństwie do pozornej bezpretensjonalności Nash, polegającej na śpiewaniu wprost o problemach z facetami, "Lungs" jest próbą wykreowania nierealnego świata, niezbyt jednak przekonującą.

A co do porównań z rzekomo bardziej wtórnymi kandydatkami do Mercury Prize - Litttle Boots i La Roux - te panie mają przynajmniej na koncie znakomite single. Ciesząca się wyższymi od nich notowaniami Florence czasem nazywana jest prawowitą spadkobierczynią Kate Bush? Nie chcę się do tego tytułu specjalnie odnosić, bo już samo zestawienie z autorką "Running Up That Hill" zasługuje moim zdaniem jedynie na minutę ciszy.

4/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Mercury | Florence & The Machine
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy