"Mo' Better Rootz" jest niczym świetnie zrobiona mapa, prowadząca od Kingston, przez Nowy Jork i Detroit, Addis Abebę, aż po Berlin i Londyn. A Warszawa? Cały czas obecna w tle, bo jak panowie nas przekonują - to nie tylko miejsce, to stan.
Nie będę przedstawiać tej ekipy i koniec. Po prostu w świetle otwierającego nowy album kawałka "Koronowane głowy", bardzo zgrabnej prezentacji całego zespołu do wtóru niepokojącego dancehallowego riddimu, wypadłbym zbyt blado. Nie przebiję też, jak bym się nie starał, Pablopavo rozprawiającego o dwóch drogach rozwoju zespołu - tej obranej przez AC/DC i tej The Beatles. Streszczając - AC/DC od końca lat 70. nagrywa właściwie tę samą płytę, mistrzowską zresztą. Nie ma znaczenia czy to rok 1983 czy 2005. Beatlesi z każdym krążkiem starali się zaś robić coś nowego. Stołecznej ekipie zdecydowanie bliżej do tych drugich. "Nie byłoby dla nas problemem zrobienie kopii piosenek z bardzo dobrze przyjętego 'Vabang' czy 'Inadibusu', przy delikatnej zmianie harmonii" - twierdzi zespół. Nie poszli jednak na łatwiznę. Woleli opanować sztukę harmonijnej ewolucji.
Tę od razu widać po wokalach. Koniec żartów z nadwiślańskiego patois i niesprawiedliwego sprowadzania przekazu ekipy do "ba-la-la-la-langi na mieście" czy przaśnej nieco "Nataszy królowej parkietu". Gorga niestety jest malutko, ale Pablopavo w bardziej lirycznej odsłonie, i przede wszystkim zaś Reggaenerator, ujmujący ogromną swobodą, fantastycznym wyczuciem słowa i melodii, radzą sobie bezbłędnie. Zarówno jako kronikarze lokalni, jak i osoby apelujące o to, żeby zwrócić swoje oczy na Erytreę czy Sudan.
A muzyka? Korzenne reggae wciąż pozostaje ważne, toteż odciska piętno na połowie płyty. Jeszcze ważniejsze jest jednak "by robić dobry big bit". W tym celu Vavamuffin odbywa podróże w czasie i przestrzeni. Oto jej etapy: Troszkę stylu Ameryki lat 60. Jamajka ery Yubby You i ethio-jazz lat 70. Dokonania osiadłych na wyspach dubowych mistrzów, jak również zamorski rap z lat 80. O dekadę późniejsze czasy, gdy klasycy raggamuffin ustalali kanony obowiązujące do dziś, czy wreszcie współczesna era plastikowego groove.
Wszystko to odciska w piosenkach swój ślad. Bez mentorstwa, pretensji, raczej jako suma inspiracji artystów, który wciąż mają w sobie tyle pasji, by chcieć wykrzyczeć światu jaki to one są fajne. Czuć więcej śmiałości niż wcześniej. Bas uderza w żołądek, gitara zrani co delikatniejsze uszko, nie przy każdym rytmie łatwo będzie kręcić nóżką. Jedenaście minut nieograniczonego, doprawionego turntablizmem jazzu w środku krążka wydaje się być pomysłem na komercyjne samobójstwo. Choć z drugiej strony, chwytliwych refrenów, ujmująco słodkich zaśpiewów, pierwszorzędnych melodii, instrumentalno-producenckiego obycia koledzy z popowej szufladki często mogą tylko pozazdrościć. A więc wszystkie oczy na Vavamuffin!
9/10