Barto Katt & Koza "GEAR 3000": Przekraczając granice w głowach [RECENZJA]
Utrata tożsamości jako konieczny etap rozwoju? Nie tym razem. Prędzej kandydat do najbardziej szalonego duetu w polskim… No właśnie, czym? Słowo rap to zdecydowanie za mało jak na tę podróż, która ma prawo zmęczyć, za to przysnąć nie pozwoli.
Cała dyskusja wokół udziału sztucznej inteligencji w tworzeniu muzyki prowadzi do wniosku, że najwięcej do stracenia mają ci, którzy przedłożyli precyzję wykonania ponad kreatywność. Jeżeli rapujesz od linijki, kurczowo trzymając się amerykańskiego, niemieckiego czy francuskiego idola-pierwowzoru, a do tego robisz to na bitach, które brzmią jak wszystkie inne, to nie pomoże ci ani dykcja, ani zestaw dokładnych, okrągłych rymów. Wszystko wskazuje na to, że wcześniej czy później zostaniesz zastąpiony.
Barto Katt i Koza mogą spać spokojnie. Pomijam już to, że podczas ich słuchania logopedom serce zawsze będzie bić szybciej, ale o ile nieprzewidywalni są osobno, to po połączeniu sił jest to nieprzewidywalność do którejś potęgi. Nie ma odpowiedzi na mnożące się słuchaczom pytania. Na przykład co tu jest z głównego nurtu, a co z muzyki alternatywnej? Gdzie kończy się tępa wiksa, a zaczyna eksperymentalna elektronika? To jeszcze trolling za pomocą tej kosmicznej pulpy czy już publicystyka?
Produkujący i nawijający Barto zawsze był retrofuturystą, dlatego ma twarz DOOMa i jednocześnie twarz Jpegmafii, ekscentryczny sampling łączy z dekonstrukcją. Wspierający go na mikrofonie Koza zawsze był postmodernistą, więc skacze od Wergiliusza do J.K. Rowling, po drodze katując umęczony łeb wszelakimi wspomagaczami. "Ty to widziałeś w filmie / a ja to widzę nagminnie" - rapuje ten pierwszy. "Byłem na granicy w swojej głowie" - dodaje ten drugi. Nigdy nie wiadomo, na ile poważnie ich traktować, również dlatego, że przekorni są obaj niesamowicie.
Płyta rusza z wulgarnym i raptownym punko-techno oraz przesterowanym trapem, ale niebawem uderza po uszach drill-tango ("3000 * Michalin"), naturalny groove z wieczorowym dęciakiem (znakomite "Getto Boys 3000"), bassline ("Dziura") albo cyberpunkowy hip-hop tworzony na brostepowym pogorzelisku ("Od słonia do mamuta"). Wieńczące, instrumentalne "3999" to jakiś nagi lunch Buriala z Lil Uzi Vertem.
Muzyka będzie tłuc i klekotać, wściekać i koić. Raperzy będą krzyczeć, jęczeć, iść w jakieś zdumiewające urozmaicenia ekspresji wokalnej (bardzo dobry "Interstellar Eonar"), mnożyć punkty odniesienia, znienacka atakować sprytnym, konkretnym wersem. "To była akcja typu wejście do pokoju z kijem baseballowym i rozwalasz wszystko, by potem wszystko jednak poukładać na nowo" - mówi o płycie Barto Katt. I cóż, może wolałbym, żeby za tą operacją stał przynajmniej jeden generał, a nie dwóch tak rozhulanych atamanów, jednak nie nudziłem się. Brew miałem wiecznie podniesioną jak Marszałek Rokossowski.
Skity i parę momentów w tekstach podpowiadają co nieco, jakąś dystopię, jakiś międzyplanetarny trip, niemniej nie wierzę, że trzymanym w jakichkolwiek ryzach umysłom "GEAR 3000" doda się do racjonalnie pojmowalnej całości. Przeładowana i przeszarżowana w każdym aspekcie rzecz, z której słowa często łowi się, słysząc skrzypienie własnych zwojów, potrafi mocno zmęczyć, ma jednak trochę godnych uwagi kawałków (część wcześniej wymienionych, na pewno dorzuciłbym do puli zaraźliwy "Kompocik Pana Ravixa")
A poza tym pachnie wolnością, wyobraźnią, a nie kanapkami i wodą kolońską pana z wytwórni czy wazeliną kładzioną na komentarze roszczeniowych słuchaczy. Nawet ChatGPT w wersji 666 tego nie podrobi.
Barto Katt & Koza "GEAR 3000", wyd. BUMP'12
7/10