Fascynacja Will.i.ama elektroniką, trickami z komputera i klubowym bitem przybiera na sile. Ze szkodą dla Black Eyed Peas.
Singel "Boom Boom Pow" z poprzedniej płyty "The E.N.D." był zapowiedzią zwrotu Amerykanów w stronę nieco futurystycznego dance'u. Do lamusa odeszły tętniące życiem (a przede wszystkim żywymi instrumentami), błyskotliwe przeboje w stylu "Let's Get It Started", "Don't Phunk My Heart" czy "Shut Up". To wielki błąd, że mając w składzie taką wokalistkę jak Fergie, główną rolę grają ostre bity, zmodyfikowane głosy i sample z "puszki".
Epatująca banałem płyta "The Beginning" nie tylko wpisuje się w modę na muzykę dyskotekową, ale też rysuje tej mody karykaturę. Utalentowani muzycy coraz bardziej zbliżają się do remizowych didżejów - jeszcze nimi nie są, ale dystans cały czas się zmniejsza...
Nie potrafię inaczej niż jako absurdalne określić znęcanie się nad przebojem z "Dirty Dancing" w singlowym utworze "The Time (Dirty Bit)", czy irytujące nachalnymi bitami piosenki "Don't Stop The Party" albo "Do It Like This". Uszy więdną, gdy kolejny numer okłada nas zerojedynkowym cepem.
Na "The E.N.D." kierunek obrany przez Black Eyed Peas aż tak bardzo mnie nie raził. Przebój "I Gotta Feeling" świetnie sprawdził się jako imprezowy hymn, jednak dalsze zabawy z niewyszukaną, klubową elektroniką, przynoszą coraz gorsze utwory, które gubią po drodze największe atuty Black Eyed Peas, z przebojowym potencjałem włącznie. Są na "The Beginning" piosenki, których da się słuchać - "Someday", "Just Can't Enough" czy "Light Up The Night". Ale to największy komplement, jaki można temu albumowi zadedykować.
3/10