Reklama

Antychryst

Kanye West "Yeezus", Universal Music Polska

Symbolika religijna w muzyce Kanye Westa pojawiała się od początku. Przecież to "Jesus Walks" było singlem z debiutanckiego "College Dropout", albumu mocno czerpiącego z gospelu. Po dziewięciu latach Ye nadal nie wydał żadnego materiału, który nie pokryłby się Platyną, a gwiazdor nie mówi już "Jesus walks with me", ale "I am a God".

Współpracujący z Westem chicagowski poeta Malik Yusef tłumaczył znaczenie tego numeru powołując się na fragmenty Biblii mówiące, że to wierni są Bogiem. Tłumaczenie zupełnie niepotrzebne, bo każdy kto obserwuje ostatnie lata kariery rapera, wie że jego ego jest tak wybujałe, iż tytuł nie powinien być żadnym zaskoczeniem. Przy okazji szóstego solo, w przeciwieństwie do ostatniego "My Beautifull Dark Twisted Fantasy" postawił na bardziej ascetyczne brzmienie, mniej tutaj aranżacyjnego przepychu, mniej żonglowania kolejnymi etiudami. Nie zmieniła się jednak istota sukcesu. Yeezy nie jest tylko kolejnym amerykańskim raperem. Jest symbolem swoich czasów, zdaje sobie z tego sprawę i wykorzystuje to. Już jakiś czas temu zaczął używać cech swojej osobowości jako odzwierciedlenia patologicznego wpływu realiów XXI wieku. Powtarza, że nie obchodzi go kto go lubi a kto nie. Jest wysokiego kalibru dupkiem i takim chce być widziany. Nie przeszkadza mu to. Przeciwnie - sprzyja mu.

Reklama

Są tutaj momenty w których słychać bezdyskusyjną wielkość autora. Takie jest "New Slaves", drapieżny i zdecydowanie najlepszy tekstowo numer na albumie. Pozornie prosty zestaw akordów hipnotyzuje słuchacza z miejsca, a zmiana jego brzmienia dodaje temu monumentalnego wydźwięku. Gdyby nie paskudna profanacja szlagiera Omegi na końcu, można by powiedzieć, że jest idealny. W żadnym razie jednak nie mogę zgodzić się z entuzjazmem amerykańskiej prasy, która obsypała "Yeezusa" ocenami bliskimi maksimum. Obok "New Slaves" mamy bowiem np. "Hold My Luquor", gdzie West porusza się po bicie z irytującą trąbką co pętle jakby nazbyt zainspirował się gościem - Chief Keefem. Nie po raz pierwszy na płytach rapera i producenta z Chicago geniusz co krok spotyka się z mentalnym dnem. Zachowując skalę porównań autora - słuchając go często przypominam sobie obraz Mozarta jaki w swoim filmie stworzył Milos Forman.

Takie kwiatki, jak nazywanie Rzymianami bohaterów filmu "300" to jedno, nie zdziwiłbym się gdyby zgodnie z bardzo wygodną taktyką West zrobił to celowo, żeby pokazać jak działa system edukacji. Gorzej jednak, kiedy na samplu z wybitnego "Strange Fruit" Niny Simone rapuje "These bitches surroundin' me/ All want somethin' out me/ Then they talk about me/ Would be lost without me". No tak... Co rymuje się do "me" lepiej niż "me"? Raz, że to rapowe przedszkole i paskudne lenistwo, dwa - że nie przystoi z głosem Simone w tle gadać na intelektualnym poziomie Waka Floka Flame'a. Rzecz w tym, że kiedy wydaje się, że niesmaczna profanacja dobiega końca pojawia się czwarta zwrotka z wersami "He only wanna see that ass in reverse/ Two-thousand-dollar bag with no cash in your purse/ Now you sittin' courtside, wifey on the other side/ Gotta keep 'em separated, I call that apartheid". Oczywiście nadal nietaktowne, ale jak znacznie lepiej napisane? Niestety to tylko przebłyski.

Kanye West starał się być aktywny w muzycznych poszukiwaniach. Na "Yeezus" co najwyżej stara się nachalnie eksponować swoje bezkresne poszerzanie horyzontów o acid house, który jakoś niespecjalnie mu pasuje. Pełnymi garściami czerpie ze współczesnej muzyki elektronicznej i chicagowskiej szkoły elektroniki sprzed lat, ale nie brzmi to już tak naturalnie, chwilami wręcz bardzo na siłę. Tak jest np. w pierwszym "On Sight" wyprodukowanym przez Daft Punk i Skrillexa. To natarczywie hałaśliwy, chaotyczny i robiący złe wrażenie na starcie track. Jak na całym albumie proporcje pomiędzy słowami, które radiorozgłośnie będą wycinać do tych, które zostaną są nienormalnie zachwiane. Kanye West rapuje często w banalny sposób, trochę przesadza z używaniem vocoderów, chopped & screwed (syntetycznym obniżaniem głosu) i nie daje nam albumu na poziomie choćby zbliżonym do najlepszych w swoim dorobku. "Yeezus" to rozczarowanie, ale sporo tu momentów, które przypominają, że oprócz bycia hiper ekscentrykiem, Kanye West to też wybitny muzyk.

6/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Kanye West | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy