Spring Break 2017
Reklama

Martina M: Lubię kontrasty

- W gimnazjum powiesili plakat, na którym napisano, że pastor ze Stanów poprowadzi warsztaty gospel w Warszawie, na które poszłam. To było tak silne przeżycie, że znalazłam i zapisałam się do chóru gospel - Sienna Gospel Choir - tak swoją przygodę z muzyką gospel opisuje Martina M. Jednak ta zdolna, rudowłosa wokalistka nie skupia się w swojej twórczości na jednym gatunku. W jej muzyce można znaleźć inspiracje bluesem, soulem, hip hopem, popem, a nawet klubowymi brzmieniami z Wielkiej Brytanii. O tym, jak udało się to wszystko zmieścić na debiutanckiej płycie "Prozopopeja", artystka opowiedziała w naszym wywiadzie.

- W gimnazjum powiesili plakat, na którym napisano, że pastor ze Stanów poprowadzi warsztaty gospel w Warszawie, na które poszłam. To było tak silne przeżycie, że znalazłam i zapisałam się do chóru gospel - Sienna Gospel Choir - tak swoją przygodę z muzyką gospel opisuje Martina M. Jednak ta zdolna, rudowłosa wokalistka nie skupia się w swojej twórczości na jednym gatunku. W jej muzyce można znaleźć inspiracje bluesem, soulem, hip hopem, popem, a nawet klubowymi brzmieniami z Wielkiej Brytanii. O tym, jak udało się to wszystko zmieścić na debiutanckiej płycie "Prozopopeja", artystka opowiedziała w naszym wywiadzie.
- Usłyszałam od Mesa że to "dojrzały, świadomy materiał", co dało mi dużo wiatru w żagle - opowiadała Martina M /materiały prasowe

Martina M na swoim koncie ma EP-kę "Extended Play" oraz wydany w 2016 roku album "Prozopopeja". Ponadto wokalistka wspomagała wokalnie Sokoła, Pono, Tego Typa Mesa, Afromental i skład 2cztery7. 22 kwietnia o godzinie 23:00, w poznańskim klubie Blue Note, artystka zaprezentuje kompozycje z ostatniej płyty w ramach festiwalu Spring Break.

Daniel Kiełbasa, Interia: Pamiętasz pierwszy napisany przez siebie utwór?

Martina M: - Pewnie! Pierwszy nazywał się "Favourite Present", miałam wtedy 15 lat. Nagrywałam na bicie od kolegi, sama napisałam melodie i tekst, nagraliśmy w nieistniejącym już studiu Żyzne Pole DJ Deszczu Strugi. W tym czasie powstało też "Brakuje mi tchu" o pierwszym złamanym sercu. Te numery nie poszły nigdzie dalej niż na MySpace, Youtube chyba nie był tak popularną opcją wtedy.

Reklama

Przypominając sobie ten pierwszy numer, jak dużą różnicę widzisz między tym, co robisz teraz, a tym, co robiłaś na początku swojej drogi?

- Mam wrażenie, że historia powoli zatacza dla mnie koło. O ile "Prozopopeja" jest zbiorem wszystkich moich inspiracji i na pewno słychać na niej soulowość, są elementy rapu, to jednak cała płyta jest po polsku, aranże w niektórych numerach są eksperymentalne, ascetyczne wręcz (np. "Gniew"). Na debiutanckiej płycie chciałam stworzyć swoją własną jakość, jak najbardziej odbić od "kontekstów". Trochę jak nastolatek w fazie buntu, który za wszelką cenę chce się odciąć od swojej rodziny i backgroundu. Teraz, kiedy mam poczucie, że to się udało, słucham moich starych rzeczy i patrzę na te korzenie z czułością, jestem gotowa je "zreinterpretować" w nowych nagraniach.

Pierwszymi gatunkami, w które bardzo mocno się wkręciłaś, był gospel i blues. Jak na nastolatkę to nietypowe kierunku muzyczne. Był ktoś, kto otworzył ci oczy, a chyba nawet bardziej uszy, na taką muzykę?

- Pamiętam, że często w TV powtarzali film "Sister’s Act" z młodą Lauryn Hill. Chyba od tego zaczęła się moja fascynacja gospel. Potem w gimnazjum powiesili plakat, na którym napisano, że pastor ze Stanów poprowadzi warsztaty gospel w Warszawie, na które poszłam. To było tak silne przeżycie, że znalazłam i zapisałam się do chóru gospel - Sienna Gospel Choir. Blues zaczęłam grać w liceum. Osobą, która uświadomiła mi, że to korzenie całej muzyki rozrywkowej, to tata kolegi z którym występowałam, pan Tomasz Bielski. Kiedyś powiedział mi 'Martina, jeśli chcesz sięgać po owoce, musisz najpierw poznać korzenie', to zostało ze mną do dziś.

W sieci można wyczytać, że niemal w tym samym czasie w twoim życiu pojawiły się kolejne odnogi czarnej muzyki, czyli soul, R&B i hip hop. Pamiętasz pierwszy rapowy kawałek, jaki usłyszałaś?

- Tak, ale pierwszy rapowy numer był dużo dużo wcześniej. Wydaje mi się, że był to 2pac z "Changes" albo "California Love", które zasłyszałam na MTV Base. Ale mogło to być też starsze NWA "Express Yourself". Więc westcoastowe, g-funkowe brzmienia. Potem sama zaczęłam "grzebać", przez Run-DMC, De La Soul, Eric B. & Rakim, Grandmaster Flash, aż dokopałam się do The Last Poets.

Skoro już jesteśmy przy raperach - Ten Typ Mes, Sokół, Pono, 2cztery7 - niejedna bardziej "utytułowana" wokalistka pozazdrościłaby ci takich współprac, a ty miałaś wtedy jeszcze -naście lat. Jak, brzydko mówiąc, wkręciłaś się w hiphopowe środowisko?

- Dzięki za te słowa, miło to słyszeć. W gimnazjum poznałam grupę dzieci dyplomatów, które trzymały się razem w Warszawie, a po szkole robiły muzykę. Założyliśmy rapowy kolektyw Natural Born Players - ktoś produkował, ktoś rapował, a ja śpiewałam. Nagrywali u Deszcza i tak do niego trafiłam. Potem zaproponował mi, żebym nagrała wokale na płytę "TPWC" Sokoła i Pono. W międzyczasie nagrałam "Powinnaś być ze mną" i tak poznałam Mesa. Polubiliśmy się i potem wiele razy nagrywałam dla niego wokale.

Doświadczenia zebrane m.in. w ramach współpracy z Alkopoligamią zaowocowały ewolucją twojego stylu? Na "Prozopopei" słychać kilka nieśmiało rapowanych fragmentów. Podpatrywałaś techniki swoich bardziej doświadczonych kolegów podczas nagrań?

- Chyba bardziej niż technika, słuchając polskiego hip hopu budowała się moja wrażliwość na obrazowanie i ogólnie teksty, które sama piszę też po polsku. To, co kocham w rapie, to szczegółowość narracji, zoomy na jakieś sytuacje, bystrość obserwacji. Mes potrafiłby głupie wyjście po bułki do sklepu opisać w taki sposób, że wychodzi thriller. Odnośnie techniki, ogólnie w czarnej muzyce wokal jest mocno osadzony w rytmie, oparty na call-and-response, ale tego uczyłam się poznając wspomniane wcześniej "korzenie".

"Prozopopeja" to płyta stawiająca na różnorodność. Na ile wpływ na to mieli współpracujący z tobą producenci, pochodzący z różnych środowisk muzycznych?

- Myślę, że różnorodność o której mówisz była bardziej podyktowana moimi kompozycjami, a one z kolei różnymi emocjami, które były we mnie. Oczywiście każdy z producentów nadał im swojego charakteru, ale biorąc pod uwagę spójność całości. "Bogowie" to Bartek Królik i Marek Piotrowski, a "Mantra" to Rafał Malicki, resztę płyty wyprodukował Janek Smoczyński. 

Na pierwszej płycie artyści często starają się pokazać wachlarz swoich umiejętności i przekrój swoich inspiracji. Myślisz, że w twoim przypadku było podobnie i że dopiero następna płyta pokaże dokładniej, w którą konkretnie stronę będziesz zmierzać?

- W tym stwierdzeniu jest dużo prawdy. Chociażby dlatego, że pierwsza płyta jest zapisem wydarzeń z, zazwyczaj, ostatnich dwudziestu lat. Jest mnóstwo do opowiedzenia i pokazania. Jednocześnie jest czymś bardzo intymnym, takim pierwszym osobistym manifestem, gdzie chcesz zmieścić wszystko. Skoro ten etap już za mną, jeśli chodzi o nowe rzeczy, myślę, że skupię się na czarnej muzyce.

 W twojej twórczości jednym z ważniejszych, o ile nie najważniejszym elementem są teksty. Czy to efekt twoich studiów literackich, czy jednak siedzi to w tobie głębiej i dłużej?

- Od dziecka bardzo dużo czytałam. Wychowywał mnie w dużej mierze dziadek, kiedy rodzice pracowali. Miał mnóstwo książek w domu, które pochłaniałam. To może wskazywać na jakiś introwertyzm, ale ja od zawsze z natury byłam gadatliwa i towarzyska. Mam chyba dobry słuch i łatwość uczenia się języków, więc słowo i literatura były mi zawsze bliskie, potem doszła też muzyka i tak to się zaczęło przenikać.

A skoro jesteśmy przy twoich studiach to zdradź, jak wyglądał twój pobyt w Londynie pod kątem muzyki. Co najmocniej cię inspirowało, czego słuchałaś? I czy miało to w przyszłości przełożenie na twoją płytę?

- Miałam okazję zrobić jeden semestr w London Music School, którą poleciła mi Natalia Przybysz. Chciałam nauczyć się podstaw - nut, harmonii, trochę gry na klawiszach. To był krótki, ale inspirujący czas. Oni mają super podejście do muzyki, każdy, kto ma feeling może ją robić, liczy się pasja i otwartość na innych twórców, słuchanie siebie nawzajem. Samo doświadczenie bycia w Londynie otworzyło mnie też na inne gatunki. Jednego wieczoru byłam na jamie w Troy Bar na Shoreditch jako jedyna "biała" osoba i miałam okazję śpiewać z Vulą z Basement Jaxx, następnego byłam na dubstepowym secie w Ministry of Sound. To na pewno miało przełożenie na mnie - chłonęłam jak gąbka londyńskie kontrasty. Lubię je i być może to właśnie odczułeś jako "różnorodność".

Odbijając w nieco inny temat - kiedyś "Fenomen" i "Prawo Agaty", w tym roku "Porady na zdrady". Czy można powiedzieć, że stałaś się etatową dostarczycielką piosenek do filmów i seriali?

- Gdyby tak rzeczywiście było, nie wydawałabym swoich autorskich rzeczy jako Martina M, tylko robiła na zamówienie. W czym, skądinąd nie ma nic złego. Mnóstwo świetnych artystów wykorzystuje swoje umiejętności i na nich zarabia w formie zleceń do reklam i filmów. Z czegoś musimy żyć, więc takich opcji też nie wykluczam, wręcz przeciwnie. Z drugiej strony, filmy i seriale to dla mnie, jako debiutantki, możliwość dotarcia z moimi piosenkami do większej ilości ludzi. Nie jest to łatwy materiał, jednym się spodoba, innym nie, ale w ten sposób przynajmniej, jak dobra matka daję mojemu dziecku szansę.

Zajmijmy się jedynie tą ostatnią produkcją. Jak twoje piosenki znalazły się na ścieżce komedii Ryszarda Zatorskiego?

- W taki sposób, jak zazwyczaj się to dzieję w tej branży, dzięki mojemu publishingowi Sirens. Zaproponowali, aby w jednej ze scen znalazł się singel "Cierpki," produkcja filmu zaaprobowała, ja się zgodziłam.

W tym roku pojechałaś w minitrasę po Polsce wraz z Mesem. Jak koncertowało ci się z ekipą Alkopoligamii i jak zareagowałaś na zaproszenie na trasę od Piotrka?

- To był bardzo pracowity, ale absolutnie cudowny czas. Tyle, ile nauczyłam się przez ostatnie parę miesięcy, zarówno muzycznie, jak i menadżersko (tak, dużo musiałam ogarnąć sama), to coś bezcennego. Jak zareagowałam? Pełnia szczęścia, ale też duże poczucie obowiązku. Stasiak, Mes i Witek zaprosili mnie do biura Alkopoligamii i powiedzieli, że bardzo podoba im się moja debiutancka płyta. Usłyszałam od Mesa że to "dojrzały, świadomy materiał", co dało mi dużo wiatru w żagle. Muszę też wspomnieć o wszystkich cudownych ludziach z otoczenia Alkopoligamii, którzy towarzyszyli nam na trasie i poza nią - sprawili, że poczuliśmy się częścią rodziny.

22 kwietnia wystąpisz na poznańskim Spring Breaku. To dla ciebie szansa na pokazanie się, a może dobry moment na podsumowanie ostatnich, intensywnych miesięcy?

- Na pewno i jedno, i drugie. Jak wspomniałam wyżej, przez ostatnich parę miesięcy od wydania płyty ogromnie dużo się nauczyłam. Muzycznie, technicznie, branżowo, menedżersko - pełen przekrój. Ale pozwólcie, że te przemyślenia zachowam dla siebie. Bardzo się cieszę, że wystąpię w Poznaniu i dziękuję organizatorom za zaproszenie.

Skoro już jesteśmy przy zamykaniu etapów. Myślisz już o kolejnej płycie, czy na razie jest to zbyt odległa przyszłość? 

- Mam mnóstwo pomysłów, parę szkicy i czuję, że jestem głową dużo dalej niż przy debiucie. Wiem jednak, że będą to krótsze formy, może EP-ka. Mam pewien koncept, w którym konkretna tematyka/hasło przewija się przez cały projekt, w każdym numerze opowiedziana pod innym kątem. Szukam też osób, które mogłyby ze mną te nowe przedsięwzięcie stworzyć - muzyków, producentów. Zrobiłam ostatnio parę kooperacji, z ogromną przyjemnością i na pełnym luzie. Takie "zderzenia" z innymi artystami też bardzo mnie teraz interesują.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Spring Break
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy