Reklama

Wielka kariera bez happy endu

Historia zmarłej w sobotę Whitney Houston to nie jest opowieść o wielkiej gwieździe, która stoczyła się na dno, by wrócić triumfalnie na szczyt. To opowieść o artystce, której już nigdy nie udało się podnieść...

Toksyczne małżeństwo, uzależnienie od narkotyków, repertuar coraz mocniej ocierający się o przeciętność, utrata głosu i kłopoty finansowe. Kariera i życie Whitney Houston nie były usłane różami. W 2009 roku piosenkarka postanowiła jednak dać sobie kolejną szansę, spróbować raz jeszcze przypomnieć wszystkim dni chwały.

A było co przypominać. Whitney Houston to najczęściej nagradzana w historii wokalistka (415 wyróżnień!). Jej talentu nie sposób umieścić na żadnej skali. Jedyny taki głos, jedyne takie vibrato. Wokal potężny, emocjonalny, tłukący szklanki, wywołujący dreszcze. Głos, który uczynił utwór Dolly Parton - "I Will Always Love You" - nie tylko wielkim przebojem, ale też jedną z najtrudniejszych do zaśpiewania piosenek.

Reklama

W październiku 2009 roku ogłoszono, że Amerykanka najgorsze ma już za sobą i że wyruszy w pierwszą od dekady trasę koncertową. "Jestem niezwykle podekscytowana możliwością występowania przed moimi fanami na całym świecie" - podgrzewała atmosferę artystka, zadowolona z sukcesu powrotnej płyty "I Look To You".

"Nothing but Love World Tour" - tak nazywało się tournee obejmujące koncerty w Azji, Australii i Europie.

Trasa rozpoczęła się w grudniu 2009 roku. Po lutowych występach w Australii w mediach rozpętała się burza. Miejscowi krytycy muzyczni nie zostawili na piosenkarce suchej nitki.

Po dwóch utworach podczas występu w Brisbane Amerykanka opuściła scenę, tłumacząc to problemami zdrowotnymi. Gdy wróciła, wykonała sześć kolejnych utworów, przerywając ich wykonywanie, by popijać wodę. Koncert zwieńczyło fatalne wykonanie "I Will Always Love You".

"Whitney wyglądała dziś, jakby była zupełnie z innej planety, a cały koncert był po prostu... kpiną. Kiedy ktoś z takim nazwiskiem podczas występu nie pokazuje nic ze swojego wielkiego talentu, to coś chyba jednak jest nie tak" - komentował w australijskiej prasie jeden z uczestników koncertu.

Houston dała jeszcze pięć chłodno przyjętych występów, a następnie z powodu zapalenia dróg oddechowych odwołała osiem kolejnych.

Gdy w kwietniu wznowiła trasę, jej forma daleka była od pożądanej. Przez nią i przez fanów.

"Houston, wciąż mamy problem" - kpił dziennik The Sun po występie artystki w Birmingham.

Gwiazda podczas tego koncertu tylko raz odniosła się do swojego stanu zdrowia: "Czuję się dziś całkiem nieźle. Dziękuję za troskę". Komentatorzy zwrócili jednak uwagę na problemy Whitney z oddychaniem. Piosenkarka uzasadniała to złą klimatyzacją hali LG Arena.

W trakcie występu w Birmingham Houston zniknęła na 15 minut, co wywołało konsternację wśród zgromadzonej publiczności. Wokalistka tłumaczyła później, że zmieniała w tym czasie kostium i potrzebowała także chwili wytchnienia.

W Londynie było jeszcze gorzej. Whitney przerywała numery, nie była w stanie wyciągać trudnych dźwięków.

"Moja przyjaciółka o imieniu Sopran nie zawsze chce do mnie przyjść. Czasami to dziewczę zaśpiewa ze mną, ale nie dziś. Jest bardzo humorzasta" - w tak oryginalny sposób Houston przepraszała widownię. Piosenkarka upierała się później, że zbyt suche powietrze w hali odebrało jej zdolność śpiewania sopranem.

Kilkanaście minut później Whitney nie dała rady wykonać piosenki "Greatest Love Of All". Po kilku wersach po prostu się poddała. Zdegustowana widownia zaczęła opuszczać halę O2 Arena.

Trasa zakończyła się 17 czerwca 2010 roku występem w Manchesterze. Wpływy ze sprzedaży biletów przekroczyły 36 milionów dolarów.

Ostatnio głośno było o kłopotach finansowych Houston. "Whitney przepuściła fortunę. Wspierają ją bogate osobowości przemysłu muzycznego, a wytwórnia daje jej gotówkę na poczet nagrania albumu. Problem w tym, że ta płyta chyba nigdy się nie ukaże" - twierdził informator Radar Online.

Istotnie, płyta się nie ukazała. Prace nad nią przerwało tragiczne zdarzenie w Beverly Hills.

Historia Whitney Houston, ale też Michaela Jacksona, Amy Winehouse czy naszej Violetty Villas, przypomina nam, że im wyżej się wzlatuje, tym bardziej boli upadek i tym trudniej się po nim pozbierać.

Prawdopodobnie nikt nie odważy się powiedzieć o Whitney, że "umarła szczęśliwa" albo "umarła spełniona". Jeżeli ktoś postanowi pokolorwać tę historię, wygładzić, skupić się na wielkich sukcesach, zbywając milczeniem to, co było później, zrobi być może przyjemność fanom Whitney, być może taka postawa bardziej będzie stosowna. Ale czy nie będzie ona zaprzeczeniem uniwersalnej, banalnej może prawdy - że nie wszystko w naszym życiu zmierza do happy endu? Że kłamstem jest powtarzana w serialach fraza "wszystko się jakoś ułoży" albo: "wszystko będzie dobrze". Nie wszystko.

Michał Michalak

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Hours | Whitney | Happy | Whitney Houston
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy