Show-biznes od kulis: Kasa ponad wszystko
Książka "Pop Babylon" przedstawia świat muzyki rozrywkowej, w którym bezwzględna walka o pieniądze przysłania jakiekolwiek ideały, a sukces mierzy się liczbą kaprysów, na jakie można sobie pozwolić.
"Pop Babylon" to kolejne dzieło Imogen Edwards-Jones, która wcześniej ujawniała kulisy branży hotelarskiej, lotniczej i modowej.
Książka opisuje losy fikcyjnego boysbandu Band Of Five - od zakiełkowania pomysłu w głowie sfrustrowanego kolejnymi niepowodzeniami menedżera, przez casting na członków, po ich totalne rozbestwienie się pod wpływem pierwszych sukcesów.
Autorka we wstępie przekonuje, że realia show-biznesu odsłonięte w "Pop Babylon" są w stu procentach autentyczne. Anonim, który jest narratorem opowieści, ujawnia, jak funkcjonuje rynek muzyczny. Wartko pisze o tym wszystkim Edwards-Jones i nie owija w bawełnę.
Mocna to historia. Zaciekła batalia o jak największy procent od wszystkiego, programowanie gwiazd popu od a do z, kilometry kokainy wciągane podczas oficjalnych i nieoficjalnych przyjęć, sekretarki trzymane pod biurkami wytwórnianych bossów niczym niewolnice, przekupywanie dziennikarzy radiowych, by puszczali piosenki danego wykonawcy, seksualne wykorzystywanie członków boysbandów przez ich menedżerów, graniczące z absurdem rozkapryszenie idoli (James Brown nie chciał wsiąść do czarnego rolls-royce'a, gdyż jeździ tylko białym, a Marilyn Manson miał żądać od organizatora koncertu... bezzębnych prostytutek). Nawet gdyby tylko połowa faktów opisanych w "Pop Babylon" była prawdziwa, show-biznes wciąż jawi się jako dość upiorny światek, w którym piosenkarzy przelicza się na narkotyki, samochody i prywatne baseny. W którym silniejsi bezwzględnie wykorzystują słabszych, by napełnić swoje portfele i ego.
Sezonowe gwiazdki są tu pionkami. Przez pierwszy rok kariery zarabiają 100 funtów tygodniowo. Nie muszą mieć talentu, to oczywiste. W zespole wokalno-tanecznym wystarczy, że potrafi śpiewać jeden, najwyżej dwóch. Reszcie wyłącza się mikrofony i zastępuje playbackiem. Są dobierani wizerunkowo. W boysbandzie, jak czytamy w książce, powinien być jeden dziwak, jeden wrażliwiec, a także: zawadiaka, utalentowany i przystojny. Pięć osób. Pięć dlatego, że odejście jednej nie burzy struktury grupy, układów choreograficznych i w ogóle logistycznie najlepiej rekrutować piątkę.
Narrator nienawidzi Simona Cowella (twórca "X Factor", juror wielu programów, wreszcie właściciel wytwórni Syco) i jednocześnie mu zazdrości. Zżyma się, że dzięki swoim produktom opływa w luksusy, a zarazem próbuje mu dorównać.
Publiczność to gigantyczna cytryna, którą każdy chce wycisnąć. Jeśli mieliście przyjemność wybrać się na koncert zagranicznej gwiazdy w Atlas Arenie albo w Ergo Arenie (straszne są te nasponsorowane nazwy) to pewnie zauważyliście, jak drogie są t-shirty z logiem zespołu (nierzadko 200 złotych). Dlaczego tak jest? Otóż kasą z każdego sprzedanego t-shirta muszą się podzielić: państwo, zespół, menedżer, menedżer trasy, organizator, właściciel hali, producent wyrobu, a czasem nawet wytwórnia w przypadku tzw. kontraktów 360-stopniowych. Cały biznes polega na wynegocjowaniu sobie jak największego procentu. I tak jest ze wszystkim. Piosenka czy album w show-biznesie to po prostu kolejny torcik do podziału.
Wydawanie muzyki przypomina produkcję taśmową. Zdejmujemy z taśmy Jonas Brothers, wkładamy Justina Biebera. Ci, którzy chcą w ramach tego systemu robić sztukę, traktowani są w najlepszym wypadku z politowaniem. Simon Cowell na coverach śpiewanych przez Susan Boyle czy na ślicznych chłopcach z One Direction zarabia kilkadziesiąt razy więcej niż tak zwani artyści.
Takie są reguły gry. Dobrze, że zostały tak precyzyjnie w książce pokazane. W końcu my, konsumenci, oglądacze, klikacze, też w tej grze uczestniczymy.