Pewnego dnia Marek Grechuta przywiózł psa...

Roztrzepany, łasy na pochwały, introwertyczny, a jednocześnie mający zawsze otwarte drzwi. Przede wszystkim jednak niesamowicie wrażliwy i, co tu kryć, genialny. Taki był Marek Grechuta. Z okazji rozpoczynającego się w środę, 9 października, Grechuta Festival 2013 rozmawialiśmy z Danutą Grechutą, żoną zmarłego w 2006 roku artysty.

Marek Grechuta - fot. Marek Karewicz
Marek Grechuta - fot. Marek Karewiczmateriały promocyjne

Grechuta Festival 2013 potrwa od środy (9 października) do niedzieli (13 października), kiedy to odbędzie się gala finałowa z udziałem m.in. Macieja Maleńczuka i Ani Rusowicz. Wcześniej widzowie będą mieli okazję zobaczyć interpretacje młodych artystów (piątek) i galę kabaretową (sobota). Szczegółowy program krakowskiej imprezy możecie sprawdzić tutaj.

Siłą napędową imprezy jest Danuta Grechuta, z którą spotkaliśmy się w miejscu nieprzypadkowym.

Tu gdzie jesteśmy, w Hotelu Pod Różą, Marek Grechuta zwykł dawać kameralne występy. Jaka była ich atmosfera?

Danuta Grechuta: - Niezwykła. Były to bardzo kameralne koncerty, takie, jakie Marek najbardziej lubił. Zaczęło się przecież od maleńkich występów w klubie Bambuko, gdzie z kabaretem Anawa rozpoczynał swoją karierę. Ta atmosfera zagościła w nim już na zawsze.

Ma pani wspomnienia związane z tymi właśnie występami Pod Różą?

- Tutaj bardzo często zapraszał swoich gości, ludzi, którzy przyjechali gdzieś z zagranicy i nagle zagościli u nas i chcieli go usłyszeć. Więc tutaj schodził do tej piwnicy i przy fortepianie sam dawał koncerty. Czasem bardzo długie.

- Piwnica była wtedy świeżo wyremontowana, ale niezbyt starannie, bo na przykład w czasie koncertów te mury, które tutaj widać, były pobielone niezbyt dobrym wapnem; w miarę jak dźwięki się roznosiły, to wapno spadało na ludzi. Ludzie wychodzili z tych koncertów jak posypani śniegiem (śmiech).

- Marek zapraszał tutaj też artystów. Swego czasu z Markiem wystąpiła tu pani Banaszak, a także pan Soyka. To były bardzo cenione wieczory.

Czy Marek Grechuta był łasy na pochwały?

- Bardzo. Zresztą chyba jak każdy występujący. Tak długo jest się artystą, dopóki ma się publiczność. Akceptującą publiczność. To jest sens i miernik tej działalności. Jeżeli nie ma się widowni, to jest się artystą samemu dla siebie. A pochwały są dowodem, że jednak ta publiczność ciągle jest.

Rozumiem, że to pani była tą pierwszą osobą, u której Marek Grechuta szukał aprobaty, a może wręcz zachwytu, dla nowego utworu.

- Tak, i chociaż czasem dusza mówiła co innego, rozum mówił co innego, to dobrze było tak lekko pochwalić i lekko zganić (śmiech).

To zdarzały się takie utwory męża, które się pani nieszczególnie podobały?

- Na początku z reguły tak było. Nie w całości, chodzi o drobiazgi, szczególiki, które trzeba podciągnąć, poprawić, żeby coś nie zgrzytało.

- Marek cenił taką uwagę z boku. Artysta jeżeli się trudzi nad tekstem, a trwa to czasem długo, to już zatraca orientację. Potrzebny jest taki ktoś z boku, żeby powiedział: to jest dobre, a to trzeba poprawić. I zawsze się podporządkowywał. Chociaż czasem okazywał złość (śmiech).

Mówi pani teraz o doradzaniu, recenzowaniu, ale w przypadku przeboju "Dni, których jeszcze nie znamy" była pani główną inspiracją.

- Zupełnie nieświadomie. To wydarzyło się w trakcie burzliwej rozmowy, kiedy Marek wszystko przekreślał w swoim życiu; w pewnym momencie doszedł do wniosku, że to nie ma sensu i trzeba zawrócić, zostać jednak tym architektem. Tak się wtedy wystraszyłam, że on rzeczywiście to rzuci i... takie słowa mi się wyrwały ("Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy"). Zupełnie jak w rozmowie. Nawet ich nie pamiętałam. Kiedy już ten tekst objawił się światu, Marek zwrócił mi na to uwagę i byłam zdziwiona, że to są słowa z naszej rozmowy.

A skąd się wziął ten kryzys, o którym pani mówi?

- Przede wszystkim zmęczenie. Przesadzona, zbyt duża liczba koncertów. To bardzo wyczerpuje. Stanąć na estradzie tyle razy, powtarzać koncerty... w PRL-u ludzie eksploatowali się bez sensu. To właściwie nic nie zmieniało w ich życiu, a oni pracowali ponad siły i to w takiej materii, która bardzo dotyka wnętrza człowieka i całego systemu nerwowego. Przychodzi takie zmęczenie materiału, że ten człowiek właściwie nie nadaje się do życia.

Czy pani mąż byłby równie dobrym architektem co muzykiem?

- Myślę, że tak. Był cały czas studentem wyróżniającym się, takim z zamiarami pozostania na uczelni, pobierał stypendium. I nagle dokonał takiej wolty w kierunku kabaretu, co przeraziło jego rodzinę.

Do samego końca studiów wahał się, którą drogę wybrać.

- Właściwie od pierwszego koncertu, a więc Konkursu Piosenkarzy Studenckich, była od razu wielka aprobata i takie ssanie ze strony telewizji i estrady. To go tak wciągało powoli. Zresztą nie tylko jego, bo Jan Kanty Pawluśkiewicz rzucił zawód architekta. Wiele osób tak poległo (śmiech).

Z korzyścią dla kultury.

- Podejrzewam, że z korzyścią, bo nie przypuszczam, żeby wtedy uprawiając zawód architekta, miał jakieś wyjątkowe osiągnięcia. To było niemożliwe. Raz byłam świadkiem jak jeden z jego kolegów, który grał kiedyś jako gitarzysta i jednak poszedł w zawód architekta, po latach, śmiejąc się sarkastycznie, przyznał, że jemu to jest potrzebny tylko ołówek do podkreślania, którą wielką płytę potrzebuje. O projektowaniu z fantazją nie było mowy. Nie było zapotrzebowania. Marek wybrał coś, co mu dawało większą wolność.

O wielu ludziach zwykło się mówić, że bujają w obłokach, ale w mało którym przypadku było to tak adekwatne jak w przypadku pani męża.

- On wręcz fruwał w obłokach (śmiech).

Podobno bała się pani powierzać mu klucze do mieszkania.

- No było to bez sensu. Do momentu, kiedy jeszcze mu ufałam, to dwa razy zgubił klucze; były problemy z wejściem do domu, był zamek rozkręcany przez specjalistów.

- Później przyjęliśmy, że to ja noszę klucze. Nasze wyjścia z domu wyglądały w ten sposób, że to, co Marek musiał ze sobą zabrać - portfel, dowód i tak dalej - lądowało w mojej torebce. Jeżeli czegoś potrzebował, to szukał w mojej torebce. Przynajmniej miał pewne (śmiech).

Państwa dom uchodził za bardzo towarzyski...

- To był okres burzliwej działalności i burzliwego życia. Dom był otwarty, bo musiał być otwarty. Wizyty były częste. Marek dużo spraw załatwiał w domu - omawianie programów, takie wywiady jak ten... Wszystko się odbywało u nas w domu. Bywało, że nie tylko Marek fruwał w obłokach, ale i ja miałam uczucie, że lewituję (śmiech). Już nie wiedziałam, co się dzieje: kto wszedł, kto wyszedł...

Sąsiedzi się nie skarżyli.

- Poza jednym przypadkiem, kiedy Marek niespodziewanie z Warszawy przywiózł do domu psa. O 12 w nocy. Specjalnie wynajął taksówkę, żeby tego psa przywieźć. To był pies ofiarowany mu przez Krystynę Jandę, którego ona znalazła na ulicy.

- I tak o 12 w nocy pies - doberman, którego natury ani obyczajów nie znałam, wylądował w naszym domu. Próbowaliśmy jakoś z nim współżyć. Ale to było trudne: on miał inne przyzwyczajenia, my inne.

- Bywało, że wychodziliśmy na brydża, nie było nas do późnej nocy, i na drugi dzień pojawiała się dozorczyni i próbowała nam wytłumaczyć: po co wam taki pies?! Wyje całą noc, sąsiedzi nie śpią... I to właściwie były jedyne zakłócenia spokoju.

A jak się zakończyła historia z psem?

- Tragicznie. Pies doberman ma taką cechę, że gubi kierunek. Jeżeli gdzieś już odejdzie, to trudno mu wrócić. Po spacerze gdzieś na plantach zagubił się.

W książce ("Marek Grechuta we wspomnieniach żony Danuty") pokazuje pani taką karteczkę od fanki: "Do Marka Grechuty: jesteś BOSKI". Czy pani mąż miał "grouppies" w takim rockandrollowym znaczeniu, fanki, które jeździły za nim na każdy koncert i wręcz go nękały?

- Muszę przyznać, że aż tak to nie. Były takie przypadki, ale to już raczej skrajne i patologiczne. Marka otaczała atmosfera takiego nimbu, pewnego rodzaju dystansu - te fanki, nawet jeśli były, to nie miały odwagi tego tak ostentacyjnie objawiać. Poza takimi sytuacjami, jak gdzieś karteczka podrzucona... Ale widać, że mu to troszkę schlebiało, skoro to zachował (śmiech).

Pani się nie złościła o to?

- No nie, to zabawne wszystko było.

W duecie z Myslovitz ("Kraków") słyszymy piękny, ale już dużo słabszy głos Marka Grechuty.

- Wręcz o innej barwie.

Czy pani mąż był rozczarowany tym, że nie śpiewa już tak jak kiedyś?

- Obawiałam się tego momentu, kiedy Marek będzie musiał zejść z estrady. Myślałam sobie, że to będą ciężkie chwile. Ale u Marka odbyło się to tak harmonijnie, naturalnie.

- Akurat ta piosenka została nagrana tuż po jego wyjściu ze szpitala, kiedy miesiąc leżał na zapalenie płuc. Był naturalnie osłabiony, przyjął bardzo dużą ilość antybiotyków... To wpłynęło na barwę głosu. Ale wiem, że ludzi też to jakoś ujęło. Słyszałam takie opinie, że w tym głosie jest wszystko. Całe życie.

Rozmawiał Michał Michalak.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas