Ponownie zawitali do Polski. W takiej formie nie byli od lat [RELACJA]
17 lipca amerykańska gwiazda rocka i alternatywy ponownie zawitała do Polski. Kings of Leon zagrali w Tauron Arenie i rozgrzali publikę do czerwoności. Krakowski koncert nie tylko był lepszy od ich polskiego stadionowego debiutu z 2022 roku we Wrocławiu, ale też udowodnił, że wciąż mają w sobie to coś. W takiej formie Kings of Leon nie byli od lat.
Kiedy cztery miesiące temu wokalista Kings of Leon, udzielając wywiadu w "Radio X", nazwał ich najnowszy krążek "Can We Please Have Some Fun" egoistycznym albumem, który nagrali tylko dla siebie, poczułam pewien niepokój. W końcu tworząc tę płytę, Followillowie byli świeżo po rozstaniu z wytwórnią i nie mieli podpisanej z nikim nowej umowy.
Wydanie czegoś tak osobistego w takiej sytuacji wiązało się więc z podwyższonym ryzykiem. Zespół był jednak gotowy je podjąć, ponieważ od dawna nie bawił się tak dobrze przy tworzeniu muzyki. Stąd zresztą wzięła się nazwa albumu. W tłumaczeniu na język polski brzmi ona: "Czy możemy się trochę pobawić?" i jak wspomniał sam Caleb była pewnego rodzaju wyrazem frustracji, którą chciał powiedzieć, że nadszedł czas, by znowu bawić się tym, co robi.
Nowy materiał okazał się na tyle dobry, że kapela znalazła nową wytwórnię i przy ich pomocy wypuściła w świat swoje nowe dzieło 10 maja br. Pierwsze wydawnictwo zespołu poza macierzystym domem muzycznym zyskało przychylność większości krytyków, ale spotkało się z różnymi opiniami fanów. Postanowiliśmy więc sprawdzić, jak "Can We Please Have Some Fun" brzmi na żywo.
Kings of Leon znowu w Polsce. Followillowie wciąż mają w sobie to coś
Kings of Leon kazali czekać fanom na nową płytę trzy lata. Choć w jednym z opublikowanych w tym tygodniu filmików na Instagramie twierdzą, że na kolejne nowości nie będzie trzeba czekać tak długo, dawkują emocje, nie zdradzając nic więcej. Podobnie było z początkiem ich koncertu w krakowskiej Tauron Arenie 17 lipca.
Powolny "Ballerina Radio", który otwiera najnowszy album grupy, okazał się doskonałym "otwieraczem", stopniowo wprowadzającym publiczność w trans, coraz bardziej nią kołysząc. Następnie Followillowie cofnęli się w czasie o 20 lat i zagrali "The Bucket" oraz "Taper Jean Girl", dając tym samym do zrozumienia, że to nie będzie kolejny zwykły koncert przepełniony nowościami, choć i tych było dużo, a przegląd całej twórczości, która dała im miano jednych z najlepszych w swoim fachu.
Zobacz również:
- Baron i jego miłosne historie – z kim spotykał się juror "The Voice of Poland"? Nazwiska zaskakują
- Elton John wyjawił, jak chciałby zostać zapamiętany po śmierci. To nie muzyczna kariera jest dla niego najważniejsza
- Świąteczne bitwy o pierwsze miejsce na listach. Mariah Carey, Wham!, czy Tom Grennan?
- Brodka próbuje swoich sił w zupełnie nowej roli. Wokalistka wystąpi w drugiej części "Akademii Pana Kleksa"
Po entuzjastycznie przyjętych przez wypełnioną po brzegi arenie przebojach "On Call", "Manhattan" i "Reverly", przyszedł czas na kolejny sprawdzian nowego materiału. Ze sceny wybrzmiało "Nothing to do", którego buntowniczy charakter i zawrotne tempo w zwrotkach porwało fanów do skakania, a w refrenach do śpiewania z Calebem. Dodatkowej energii dodała utworowi oprawa wizualna. Na scenie pojawili się kamerzyści, którzy filmowali muzyków z bliska przy pomocy bardzo surowych ujęć z ręki, które wyświetlały się na telebimach, pokazując pazura, jaki bije od kapeli w tej kompozycji.
Potem, zamiast zwolnić, bracia postanowili zagrać z kuzynem kultowy "Sex on Fire", który rozgrzał publikę do czerwoności. Dopiero po tej piosence Kings of Leon zwolnił i zaprezentował melancholijną nowość "Don’t Stop the Bleeding", która sprawiła, że mimowolnie zaczęłam się bujać. Utwór w niczym nie odstawał od kolejnych "Comeback Story" i "Pyro", a w połączeniu z następnymi hitami z nowego krążka - "Mustang" i "Nowhere to Run" - udowodnił, że Caleb wciąż jest świetnym tekściarzem i dobrze radzi sobie z metaforycznym opowiadaniem historii.
Kings of Leon zagrał w sumie osiem utworów z nowej płyty i każdy brzmiał na żywo doskonale, a publiczność nagradzała każdy z nich gromkimi brawami. Chyba więc można śmiało powiedzieć, że album jednak zyskuje uznanie fanów. Co więcej, radość i zachwyt biły nie tylko z fanów. Również na twarzach Followillów cały czas było widać uśmiech. Zespół miał pozytywną energię, co najbardziej dało się zauważyć u Caleba. Na co dzień jest raczej nieśmiały i nie należy do gadatliwych frontmanów. Teraz emanował lekkością i kilka razy zwracał się kokieteryjnie do publiczności, co najlepiej świadczy o tym, że udało mu się odnaleźć na nowo zabawę w muzyce.
Obiecał, że wraz z braćmi i kuzynem, że wrócą do Polski, jak najszybciej będą mogli. I dobrze, ponieważ kapela już dawno nie brzmiała tak dobrze i nie miała tak udanej oprawy. Na niektórych utworach na telebimach wyświetlały się nawet teksty piosenek, dzięki czemu fani mogli z łatwością śpiewać, a zespół zacieśniać z nimi więź.
Kulminacja emocji miała oczywiście miejsce na finałowym utworze, na którym sama zdarłam gardło. Gdy tylko poleciały pierwsze nuty "Use Somebody" wszyscy wstali i śpiewali tak głośno, że było ich słychać bardziej niż Caleba. Niestety po tym 27. utworze koncert dobiegł końca i choć nie zostało we mnie niedosytu, to Kings of Leon zagrali tak perfekcyjnie, że po prostu już chcę ich znowu zobaczyć. W końcu nie ma nic piękniejszego od patrzenia na muzyków, którzy cieszą się tym, co robią.
Martyna Janasik
Kings of Leon w Krakowie: tytani rocka porwali publiczność
17 lipca Kings of Leon zagrali w krakowskiej Tauron Arenie.