"W nocy im później, tym jest piękniej"
Album "Jak tam jest" to pierwsze autorskie wydawnictwo Seweryna Krajewskiego od niemal dekady. Wszystkie teksty na płytę napisał Andrzej Piaseczny, z którym wcześniej współpracował na przebojowych płytach "Spis rzeczy ulubionych" i "Na przekór nowym czasom - live".
Kiedy tak patrzę na ten las za oknem pańskiego domu i przypominam sobie pogodną melancholię nowej płyty, skojarzenia biegną ku poezji Jana Kochanowskiego. To samo życzliwe zadumanie nad światem pędzącym gdzieś w oddali, ale i umiłowanie spokoju, prawa do życia w odosobnieniu.
- Tak pan to odczytał? Słychać w mojej muzyce, że nie mieszkam przy Marszałkowskiej? Ciekawe spostrzeżenie. Rzeczywiście, mieszkając w centrum Warszawy chyba nie poradziłbym sobie z pisaniem piosenek. Muszę tu żyć, żeby robić to, co robię. Żeby był ten nastrój i żeby zachować oryginalność.
Musi się pan odciąć od wielkomiejskiego zgiełku?
- Tak zupełnie to odciąć się nie da. Zresztą, ja też czasami potrzebuję miasta, żeby jak to mówią, dochamić się trochę. Albo włączam telewizor, przez chwilę słucham wiadomości i już wiem gdzie jestem... Po chwili jednak wracam do swojego świata. Jak każdy, kto zajmuje się tworzeniem czegokolwiek, muszę się na jakiś czas odizolować. Kiedyś mieszkałem te paręnaście kilometrów bliżej Warszawy, ale tam dom stał przy domu i robiło się coraz głośniej. Miasto to potworny hałas, nie podoba mi się to. Pracowałem więc w nocy. Zresztą ja w ogóle jestem typem sowy, ożywam wieczorem i siedziałbym do rana... Okazuje się jednak, że to bzdury, bo w nocy, po całym dniu, człowiek jest zmęczony.
I źle ocenia pan sytuację?
- W nocy im później, tym jest piękniej. Melodie i ich aranżacje też mi się wydają piękne, ale nazajutrz, rano, zwykle okazuje się, że to kompletna bzdura, że to jest do wyrzucenia, cała praca na marne. (śmiech) Ale najważniejszy jest i tak ten zryw, ta ochota...
Czyli pracuje pan raczej pod wpływem impulsu, niż według sztywno ustalonego harmonogramu?
- Nie wierzę w siedzenie i układanie piosenek. U mnie to tak nie działa. Jeśli kiedykolwiek próbowałem coś wymyślić, to nie ujrzało światła dziennego. Od razu czuje się, że taka piosenka jest słaba. Pomysł przychodzi znienacka, to jest jakiś bodziec, siła, której nikt nie określił.
Ma pan jakieś sposoby na sprowadzenie na siebie tej inspiracji? Na przykład spacer w ulubione miejsce w lesie?
- Nie. To przychodzi samo. Objawia się to, jako chęć, żeby usiąść przy instrumencie. Kiedy instrument jest dobry, można wręcz mówić o tęsknocie za tym, żeby znów położyć na nim ręce i zagrać. Może to być fortepian, ale on stoi w salonie, gdzie zwykle ktoś jest, coś się dzieje, więc najczęściej wybieram gitarę, którą mam w studiu. A w takich chwilach wolę pobyć sam, w miejscu, gdzie nikt mnie nie podgląda. Najpierw więc pojawia się ta chęć pogrania sobie... i to jest improwizacja. Nie chodzi o granie swoich ulubionych piosenek, bo jak już się napisze piosenkę, kiedy już jest zaaranżowana i ma tekst, to koniec. Dziecko idzie w świat i niech się samo z tym światem zmaga.
Improwizuje pan więc i...
- Chcę napisać nową piosenkę, tę najlepszą i z tej improwizacji nagle coś się wyłania. Albo i nic. Czuję, kiedy nic z tego nie będzie, bo mija ochota na granie i odstawiam instrument. Ale czasem z takiego grania bez zobowiązań wyłania się motyw i nagle robi się fajnie. Czuję, że natychmiast trzeba to zanotować, bo to bardzo ulotna chwila. Nie mam papieru nutowego w każdym kącie, więc czasem wystarczy zrobić paręnaście kroków z jednego pomieszczenia do drugiego, by to zniknęło. Zanim dojdę, zanim otworzę zeszyt, wezmę ołówek i napiszę datę - już gubię... Wystarczy, że ktoś zadzwoni, że otworzę drzwi, że inny obraz zobaczę - i już tego nie ma. Próbuję odtworzyć, ale nie ma mowy, ta inspiracja jest nie do odtworzenia. Muszę zapisać od razu.
W końcu takich szkiców uzbiera się pełna szuflada.
- Nie szkiców, to już są piosenki. Najpierw zapisuję je w zeszycie, a później siadam i je nagrywam. Takie wersje demo dostają ci, którzy potrzebują piosenki, jak Andrzej Piaseczny czy niedawno pani Santor.
Ale ja pytam o pana własną płytę. Ciekaw jestem na przykład, jak bardzo interesuje się pan tekstami. To, co pan śpiewa na "Jak tam jest" napisał Andrzej Piaseczny. Mógłby się pan pod jego słowami podpisać?
- Myślę, że Andrzej dosyć głęboko wszedł do mojego świata. Rozmawialiśmy sporo, przekazałem mu, o co mi chodzi. Jeśli ja mam to śpiewać... Bo początkowo wcale nie było to takie pewne. Myślałem, że Andrzej powinien pójść za ciosem i pociągnąć kolejny album, następcę "Spisu rzeczy ulubionych". Ale on doszedł do wniosku, że jednak nie, że nie warto się powtarzać.
Naprawdę? Myślałem, że zdecydował się pan na nagranie "Jak tam jest" po gorącym przyjęciu, jakie zgotowano panu na trasie z Andrzejem. Byłem i widziałem ten ogłuszający aplauz.
- Fajnie, kiedy człowiek jest dobrze przyjęty, bo te piosenki przecież nie tylko dla siebie piszę. Fajnie sprawdzić na żywo, że mam rację, ale wolałbym, żeby to ktoś inny sprawdzał. (śmiech)
Na scenie nie wyglądał pan na szczególnie umęczonego.
- Bo po raz pierwszy miałem taką komfortową sytuację, że byłem gościem. Wchodziłem na parę piosenek i mogłem zejść, kiedy chciałem. Uznałem jednak, że powinienem zrobić taki ukłon w stronę Andrzeja...
Ludzie, którzy przyjdą na pana koncert nie będą oczekiwali płomiennych kazań, ale pana piosenek.
- To prawda. Ale wiem też, że wyłącznie śpiewać przez godzinę po prostu się nie da. Cudów nie ma. Tym bardziej, że mam określoną barwę głosu, nie jestem piosenkarzem, który potrafi raz tak, raz tak i po kilku piosenkach ludzie mogliby się znużyć. (śmiech)
Płytę z Piasecznym nagrywał pan "Na przekór nowym czasom", ale chyba nie są one aż tak złe, skoro została tak dobrze odebrana. Gdzieś w tym głośnym, pędzącym na oślep świecie znalazło się mnóstwo osób o wrażliwości podobnej do waszej.
- Miejsce dla takiego grania zawsze było, jest i będzie. Tylko dzisiaj trudno znaleźć dla tych piosenek miejsce w radiu czy w telewizji, choć to przecież muzyka popularna. Nasi radiowcy mają inny gust, niż ich zachodni koledzy. U nas musi być hopsa-hopsa, a tam nie tylko.
Chyba nie chodzi tylko o kwestie muzyczne. W Anglii na przykład szanuje się wielkich artystów z przeszłości, a u nas zdaje się, że gruba kreska z polityki została przeciągnięta też przez kulturę.
- Są tacy, co twierdzą, że skoro byłem popularny w PRL-u to nie mam prawa występować w wolnej Polsce. (śmiech) To brak i wychowania, i szacunku dla artystów. Ten problem zawsze u nas występował. Owszem, niektórzy artyści sami się proszą o nienajlepszą opinię na ich temat, czy to przez naganne zachowanie czy przez brak oryginalności, a to potem kładzie się cieniem na nas wszystkich.
Tytuł płyty - "Jak tam jest" - sugeruje tęsknotę za przygodami, z których przeżywania się zrezygnowało. Ale jednocześnie, przez teksty przewija się ławka-kotwica, która trzyma pana tu i teraz.
- Wbrew pozorom sporo się na tej ławeczce dzieje. Tu się zaczyna życie i tutaj kończy. Jest świadkiem wszystkiego - wiosna, lato, jesień, zima. I widok z niej rozciąga się piękny... A nad tym, jak tam jest, zastanawiam się coraz częściej. To przychodzi z wiekiem. I czy w ogóle coś tam jest?
Na tej ławce woli pan siedzieć sam, czy w towarzystwie?
- Jednak sam. Oczywiście, czasem ktoś się musi zjawić, ale jest taki moment, że lubię i potrzebuję być sam. Nie lubię ruchu, nie lubię być w drodze, pędzić. Chciałbym, żeby było ciągle tak samo. Żeby ta restauracja była zawsze dobra i w tym miejscu. (śmiech)
Nie lubi pan niespodzianek?
- Chyba nie lubię... Nawet jak to jest fajne, wolę być przygotowany. Stabilizacja to dla mnie rzecz cholernie ważna. Nie chcę ulicy, samochodów i ludzi, którzy ciągle się spieszą.
Pogodzony ze światem Seweryn Krajewski
"Jak tam jest" (premiera 21 lutego 2011 r.) to tytuł płyty, którą przypomina się Seweryn Krajewski. To jego pierwsze autorskie wydawnictwo od niemal dekady. Teksty do wszystkich piosenek napisał Andrzej Piaseczny.
Sam jednak zgotował pan fanom na nowej płycie kilka niespodzianek. Na przykład duet z Anną Teliczan w "Znowu pada". Dlaczego właśnie ona?
- Potrzebowałem żeńskiego głosu, odpowiedniej, ciekawej barwy. Nie do zaśpiewania solówki, tylko kogoś, kto byłby gotów się podporządkować i Ania się zgodziła. Bez pretensji: "A za ile, a dlaczego, a chciałabym tak...". Poszło to wszystko bardzo sprawnie, żadnej filozofii.
A Piotr Cugowski? Łatwo było poskromić jego rockowy temperament?
- To jest zbyt inteligentny człowiek, żeby w ogóle mu cokolwiek mówić. Od razu zorientował się, o co chodzi i pięknie się przystosował. A głos ma fantastyczny! Obserwuję go od jakiegoś czasu i żałuję tylko, że ten młody człowiek nie ma czego śpiewać. Potrzebuje repertuaru. Potrzebuje hiciora i to niejednego. Świetnie ubarwił moją płytę, ale jestem gotowy poświecić mu znacznie więcej uwagi.
Dlaczego zdecydował się pan na powierzenie brzmienia płyty Krzysztofowi Pszonie, producentowi znanemu głównie ze współpracy z Kayah?
- To co robią Paczkowski, Pszona czy Smolik to bardzo trudna sztuka. Niewielu jest w Polsce dobrych producentów, takich na których naprawdę można liczyć. Na szczęście Krzysztof Pszona się zgodził, a że wielokrotnie dowiódł, że potrafi to robić, byłem bardzo zaintrygowany: Jak on to odczyta? Oczywiście, nie mógł przewrócić wszystkiego do góry nogami, bo ja nie zaczynam kariery i nie będę od dzisiaj śpiewał soulowo. (śmiech) Zresztą, kiedy nie był czegoś pewien, konsultował to ze mną. Myślę, że udało się nam znaleźć złoty środek.
(Na podstawie materiałów promocyjnych Sony Music)