"Stary, sprawdzony metal"

Wywiady z Jeffem Watersem należą do przyjemnych, bowiem Kanadyjczyk nie jest mrukiem. Humor mu dopisuje, najnowszy album Annihilator zbiera dobre recenzje, była to zatem świetna okazja do zadania mu także niestandardowych pytań. Lider thrashmetalowej legendy tryska optymizmem, który powinien udzielić się większości słuchaczy ich najnowszej produkcji.

Jeff Waters (Annihilator)
Jeff Waters (Annihilator)Oficjalna strona zespołu

Z muzykiem rozmawiał Vlad Nowajczyk z magazynu "Hard Rocker".

Witaj Jeff! "Annihilator" to twoja pierwsza płyta w Earache. Nie zdziwił cię fakt, że potężna wytwórnia SPV padła w ubiegłym roku?

- Nie, ani trochę. Początek był świetny, pojechaliśmy na wielką trasę z Trivium. Później graliśmy sporo jako headliner. Wydawało się, że to idealna firma dla nas. Załapaliśmy się na tour z Iced Earth... Tak więc przez kilka miesięcy po wydaniu "Metal" wszystko było w jak najlepszym porządku. Nagle poczuliśmy jakby SPV przestała promować swoje zespoły. Nie tylko nas, cały aktualny katalog. Znamy się przecież, więc zaczęliśmy wymieniać uwagi. Był to dla mnie znak, jako że siedzę w tym biznesie od wielu lat, iż pora szukać nowej opcji. Po zakończeniu wojaży poprosiłem mojego prawnika o wyplątanie nas z kontraktu. Zadzwoniłem do SPV, mówiąc: chcemy odejść, na pożegnanie macie od nas DVD. Odparli, że taki układ im pasuje. Przekazałem im więc materiał, który znalazł się na "Live At Masters Of Rock". Dokładnie tydzień po podpisaniu przez nas porozumienia, SPV ogłosiło utratę płynności finansowej i wprowadzenie likwidatora. Moje przeczucie się sprawdziło, nad czym ubolewam. To była świetna firma, która wypuściła mnóstwo fantastycznych płyt. Szkoda, że ostatnio źle nią zarządzano.

Czyżbyś nie miał w XXI wieku szczęścia do wytwórni?

- Można tak powiedzieć, ale wcześniej było naprawdę dobrze! Zaczynaliśmy w 1989 roku od Roadrunnera, który zrobił dla nas wiele, szczególnie w Europie. W 1994 przenieśliśmy się do nieistniejącej już Music For Nations, w tamtych czasach bardzo prężnej. Dzięki nim utrwaliliśmy pozycję na Starym Kontynencie oraz zaistnieliśmy w Japonii. Tylko z dwiema firmami miałem pecha. Teraz z SPV, i z poprzedzającą ją AFM. Trafiliśmy na zawirowania po śmierci jej założyciela, Hennera. Nasi fani wiedzą jednak, że nie poddaję się w takich sytuacjach i nowy kontrakt jest dla Annihilator nadzieją na lepsze. Rozmawialiśmy z Nuclear Blast i kilkoma innymi. Oferta Earache miała w sobie to "coś". Poczułem, że związanie się z nimi to dobry ruch. Zobaczymy, na razie jest jak należy. Cokolwiek się wydarzy, nic nas nie powstrzyma!

Zmian ciąg dalszy - grasz teraz na gitarach firmy Epiphone...

- Fakt, do niedawna używałem Ranów, znakomitych polskich wioseł. Po kilku latach dostałem propozycję od Gibsona i dołączyłem ich sprzęt do swojego arsenału, używając go zamiennie z Ranami. Teraz już całkowicie przeszedłem do nowej stajni, gdyż zaproponowali mi własny model Epiphone. To istotne, gdyż Epi są tańsze i moi młodzi fani będą sobie na tą gitarę mogli pozwolić. Od paru lat pracowaliśmy nad tym modelem wspólnie z ludźmi z Gibsona, starając się podnieść jakość i obniżyć cenę produktu. Wiem już, że stworzyliśmy wyjątkowe wiosło.

Od paru dni słucham twojej najnowszej płyty. Straciłeś wenę do wymyślania tytułów?

Tak (śmiech).

Zatem następną nazwiesz "Annihilator 2"?

- Nie, mam jakieś 2 lata na obmyślenie kolejnego tytułu, powinienem się odblokować (śmiech). Serio zaś mówiąc, miałem kilka pomysłów. Najlepszy z nich przepadł, ponieważ niedawno pojawił się film o tym samym tytule. Były jeszcze dwa, ale dowiedziałem się że to nazwy jakichś zespołów (śmiech). Kiedy powiedziałem o tym mojej partnerce, zapytała: "naprawdę uważasz, że to jedna z twoich najlepszych płyt?". Odparłem, że tak. Byłem i wciąż jestem bardzo podekscytowany, uwielbiam ten album. Nie będę ci teraz nadawał, jaki jest wspaniały, bo to ty będziesz pisać recenzję. Czuję jednak, że nagraliśmy coś wyjątkowego, więc zaproponowała mi nazwanie krążka po prostu "Annihilator". Coś jak manifest. Dave Padden śpiewa i gra na gitarze już prawie od ośmiu lat, znalazł się na czterech płytach, a ta jest z nich najlepsza. W dodatku po raz pierwszy nie użyliśmy na okładce loga...

Właśnie, dlaczego?

- Mamy do czynienia z naszym trzynastym albumem studyjnym. Urodziłem się 13 lutego 1966 roku o godzinie 13.00, więc chciałem aby fani podzielili moją ekscytację...

Cóż, napis "Annihilator" wyryty na czole dziecka-zombiaka z pewnością wprowadza właściwy nastrój. Kto jest autorem okładki?

- Gyula Havancsak, węgierski artysta z którym współpracujemy od jakichś siedmiu lat. Tworzy także dla Destruction i wielu innych wykonawców i wytwórni. Jest znakomity.

"Metal" nie był typowym albumem Annihilator, nowy krążek także się wyróżnia spośród niedawnych waszych dokonań. Czyżbyś miał już za sobą okres artystycznego zastoju i kopiowania siebie samego?

- Zgadzam się. Na poprzednim krążku znalazło się wielu znamienitych gości, co było dla mnie ogromnym wyróżnieniem. Oni także czuli się zaszczyceni.

Czy to właśnie wtedy odblokowałeś się?

- Nie (śmiech). Serio, nie miało to ze sobą nic wspólnego. Sądzę, że udało mi się teraz stworzyć pomost między thrashem z Bay Area a klasycznym heavy metalem. Słuchałem dużo melodyjnego, lekkiego metalu. Brzmienie jest nowoczesne, ale muzyka to stary, sprawdzony metal bez bzdurnych eksperymentów...

Padden jest najbardziej, delikatnie mówiąc, kontrowersyjnym wokalistą w historii Annihilator, a śpiewa w zespole już od ośmiu lat. Z żadnym śpiewakiem tyle nie wytrzymałeś. Co sprawia, że jest dla ciebie tak dobrym kompanem?

- Fakt, spotkał się z falą zmasowanej krytyki. Był nowy, zupełnie niedoświadczony. Kilka lat zajęło mu obłaskawianie fanów i dziennikarzy, ciężka praca nad swoim warsztatem, nareszcie na tym albumie nie ma się do czego przyczepić. Pamiętaj, że Dave gra na gitarze i śpiewa, co jest naprawdę trudne. W krótkim czasie z nieśmiało brzdąkającego kolesia stał się znakomitym gitarzystą rytmicznym. Nie waham się porównać go do Jamesa Hetfielda, który także musiał czynić błyskawiczne postępy. Potrafi śpiewać ostro i melodyjnie, radzi sobie świetnie z moimi partiami, na których wykładali się uznani wioślarze. Wprawdzie w studio Annihilator pozostaje moim projektem, gdy ruszamy na trasę jest to team: Jeff Waters & Dave Padden plus wynajęta sekcja.


Kto zagrał na perkusji, i czy będzie on także towarzyszył wam na koncertach?

- Ryan Ahoff. Współpracowałem z nim od wielu lat, często grał z nami na żywo. Wystąpił też na najnowszym DVD. Jestem bardzo zadowolony z jego partii na płycie.

Kto zajmie się basem?

- Niedługo poinformujemy o tym na naszej stronie, jeszcze nie mamy potwierdzenia. Zapewniam, że skład będzie silny.

Nie wątpię. Nieczęsto coverujesz innych artystów, skąd wybór "Romeo Delight" Van Halen?

- Jest to jeden z wyróżniających się numerów, jakie pamiętam z wczesnej młodości. Miał wpływ na moje podejście do gry, wszak to jeden z najlepszych gitarzystów wszech czasów. Z pewnością zaś najbardziej wpływowy. Nie ja, Van Halen (śmiech). Kawałek jest całkiem ciężki, jak na ten rodzaj muzyki, będąc przy tym świetnym numerem na imprezy. Miałem początkowo zamiar wprowadzić pewne zmiany, dodać podwójną stopę i thrashowe tempa, ale postanowiłem trzymać się oryginału. Nie było to łatwe, ale z efektu jestem bardzo zadowolony.

Skoro o coverach mowa, trudno zapomnieć o "Chicken And Corn", nagranym dla twoich dzieci. Było to ładnych parę lat temu, jakie kawałki teraz chciałyby usłyszeć?

- Najnowsze wieści z pola boju (śmiech)? Mój czternastoletni syn od niedawna słucha Pantery. Jakieś dwa miesiące temu przyszedł do mnie i zapytał: tato, a Pantera jest spoko? Odpowiedziałem, że i owszem. Dostał więc parę płyt. Poprzednie dwa lata były trudne, buntował się i słuchał Bullet For My Valentine czy Avenged Sevenfold. Na szczęście zwrócił się ku prawdziwej muzyce i jest na dobrej drodze (śmiech). Obczaja Iron Maiden, Judas Priest, dobrze jest!

Czy, po załadowanym gośćmi po brzegi "Metal", i tym razem kogoś zaprosiłeś?

- Hmmm... Właściwie nie, tylko dwóch moich przyjaciół w chórkach. Obaj byli wokalistami zespołu Exciter, lokalnych bogów z Ottawy...

Nazywasz Exciter lokalnym zespołem?

- Tak, bo czasy ich świetności dawno minęły. Byli bardzo ważni na początku lat 80., ale dziś grywają maleńkie koncerty w swojej okolicy. Wraz z Razor i Anvil mieli ogromny wpływ na scenę, ale nie odnieśli sukcesu. Obecnie słychać tylko o Anvil, i to za sprawą filmu. Wracając do gości, Dan Beehler, oryginalny wokalista i bębniarz Exciter, oraz ich późniejszy śpiewak Jacques Belanger, są moimi dobrymi kumplami. Gdy jestem w domu, widujemy się co kilka dni. Od wielu lat nagrywają chórki na moich albumach. Jaqcues ma tym razem także solowy występ, to jedna z partii Michaela Anthiny'ego tuż pod koniec "Romeo Delight". Nie umieszczam informacji o Danie i Jacquesie jako gościach, są bowiem moimi przyjaciółmi!

Będąc jednym z najlepszych technicznie gitarzystów w muzyce rockowej, wciąż jesteś niedoceniony, ponieważ ludzie spoza kręgu słuchaczy metalu nie znają Annihilator. Zasadne więc wydaje mi się pytanie: czy kiedykolwiek żałowałeś, że nie dałeś się namówić na dołączenie do Megadeth?

- O kurde, nie! Nigdy, nawet przez chwilę. Cała ta sytuacja przedstawiała się następująco: Dave zadzwonił do mnie w 1989 roku, gdy siedziałem w garderobie podczas trasy z Testamentem. Chuck Billy podniósł słuchawkę i zawołał mnie do telefonu, mówiąc, że to Mustaine. Sądziłem, że żartuje, ale to naprawdę był Rudy. Powiedział, cytuję: "Hej Waters. Lubię twoją płytę. Chciałbym żebyś nauczył się grać kawałki ze strony B albumu 'Peace Sells... But Who's Buying?'. Podeślij mi nagrania, i jeśli wezmę cię do zespołu, to może nagramy ponownie twój numer 'Crystal Ann'?". Trzy dni później oddzwoniłem. Podziękowałem za ofertę, wyjaśniając, że mam swój własny zespół, idzie nam nieźle i dobrze mi z tym. Nic nie odpowiedział, odłożył słuchawkę (śmiech). Wiem, że dokonałem właściwego wyboru, a Dave znalazł fantastycznego Marty Friedmana, z którym stworzył genialny "Rust In Peace". Wiele lat później, w 2000 roku, zaprzyjaźniliśmy się z Davem, który był już innym człowiekiem.

Zastanawiam się, jakie jeszcze oferty odrzuciłeś, by pozostać demiurgiem Annihilator (śmiech)?

- Ojej, było tego mnóstwo. Od gwiazd popu po wielkie kapele metalowe. Powiem szczerze, gdyby ktoś położył przede mną milion dolarów, wziąłbym. Ale nie byłbym szczęśliwy, gdyż Annihilator to jedno z moich dzieci! Jestem szczęśliwy, że od 21 lat robię to, co kocham i zarabiam na tym. Nie opływam w dostatki, po prostu mogę żyć z własnej muzyki. Nigdy nie pragnąłem niczego innego.

Niezależnie od tematyki tekstów, zawsze przybliżałeś je słuchaczom. Pamiętam objaśnienia tekstów na wczesnych albumach... O czym są liryki na "Annihilator"?

- Część jest ważna, ale są i zupełnie luźne, o niczym (śmiech). Obserwacje rzeczywistości były i są istotne, osobiste wyznania również, jak na przykład śmierć krewnych ("Phoenix Rising"), rozpady związków ("Criteria For A Black Widow")... Traktowałem je jak terapię. Ważne były także teksty o ochronie środowiska, depresji ... Z tych lżejszych wspominam choćby "Brain Dance", "Knight Jumps Queen" i wspomniany przez ciebie "Chicken And Corn". I teraz dotykam poważnych tematów. "25 Seconds" opowiada o polskim emigrancie, który wylądował w Vancouver i został zabity przez policję przy pomocy tasera.

Więcej w magazynie "Hard Rocker".

Hard Rocker
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas