Smutne piosenki, które niosą szczęście. 20 lat od tragicznej śmierci Elliotta Smitha
Niewielka sala klubowa w okolicach Portland była wypełniona skupionymi i zasłuchanymi widzami, którzy starali się wychwycić każde słowo wyśpiewane szeptem przez młodego chłopaka z gitarą. Ilekroć gwar publiczności nieznacznie wzrastał, muzyk zaczynał śpiewać ciszej, a jego palce wydawały się jedynie muskać gitarowe struny. Ulotne piosenki Elliotta Smitha z jego solowego albumu były dla wielu odkryciem, a jego teksty wydawały się opisywać uczucia zgromadzonych słuchaczy. Przez kolejne lata, aż do tragicznej śmierci dwadzieścia lat temu, Smith pisał swoją legendę dzięki zjawiskowym kompozycjom, które były efektem jego genialnego talentu, naznaczonego mrokiem depresji, traumy i uzależnienia.
Pięć solowych albumów, które nagrał za życia, uchwyciło niepokoje i frustracje młodych ludzi, pokolenia wyłaniającego się z fascynacji zjawiskiem grunge. W przeciwieństwie do gwiazd tego stylu Elliott Smith zamknął wszystkie emocje w akustycznych utworach wypełnionych smutkiem, nostalgią i ulotną delikatnością. Nie znajdziecie jego wydawnictw na szczytach list przebojów. Jego płyty nie biły ponadczasowych rekordów sprzedaży, ale w jakiś zadziwiający sposób trafiały do serc setek tysięcy ludzi. Smith swoją twórczością nadał ciepły i intymny ton nadchodzącemu indie folkowi. Jego styl odcisnął się na dokonaniach takich artystów jak The National, Sufjan Stevens, Bon Iver , Bright Eyes, Elbow czy Badly Drawn Boy. "Niektóre piosenki są smutne, ale i tak uszczęśliwiają" - mówił w jednym z wywiadów, opisując swoją twórczość.
Urodzony jako Steven Smith w rodzinie wyznania mormońskiego, miał zaledwie sześć miesięcy, gdy jego rodzice się rozstali. Jego matka wyszła za mąż za sprzedawcę ubezpieczeń, Charliego Welcha, który, jak twierdził Smith, po raz pierwszy pobił go w dniu ślubu, gdy miał trzy lata. Jego wspomnienia z dzieciństwa zawsze były mgliste, głównie za sprawą leków i używek, jakie przyjmował. Kiedy pod koniec życia wyrwał się z uzależnienia, przypomniał sobie, że jego ojczym wykorzystywał go seksualnie, co miało być przyczyną jego problemów natury psychicznej w późniejszych latach. Postać Charliego, apodyktycznego sadysty powracała w kilku jego piosenkach: "Some Song", "Flowers for Charlie" czy "No Confidence Man".
W wieku 14 lat opuścił dom matki w Teksasie i zamieszkał z ojcem w Portland. Jak wspominał, przez wiele dni po przeprowadzce nie mógł nadal spokojnie zasypiać. To wtedy po praz pierwszy eksperymentował wraz ze swoimi rówieśnikami z zakazanymi substancjami. Ukończył Hampshire College w Amherst w stanie Massachusetts w 1991 roku, uzyskując dyplom z filozofii i nauk politycznych. Wraz z kolegą ze szkoły, Neilem Gustem, założył zespół Heatmiser. Grupa koncertowała w okolicach Portland i stała się lokalną sensacją sceny postpunkowej i hardcore. Od strony muzycznej zespół zawsze wyglądał jak dwugłowa bestia emitująca dwa strumienie dźwięków. Ta agresywna i dzika, była pisana i wyśpiewywana przez Neila, a bardziej melodyjna stała się domeną Elliotta, który od czasów studenckich używał nowego imienia.
Elliott Smith i jego "mroczna artystyczna aura"
Jeszcze w czasie działalności grupy Smith rozpoczął tworzenie swojej własnej muzyki. Różniła się zasadniczo od tego, co ukazywało się pod szyldem Heatmiser. W piwnicy mieszkania swojego kumpla nagrywał akustyczne kompozycje używając do rejestracji czterościeżkowego magnetofonu. Do dziś "Roman Candle" jest zapisem surowego piękna, którym zachwycił się między innymi właściciel Cavity Search Records, niewielkiej wytwórni z Portland, która wydawała nagrania Heatmiser. Płyta spotkała się z lokalnym uznaniem, Smith zaczął koncertować, a jego występy generowały coraz większe zainteresowanie jego muzyką. Pod wrażeniem mrocznej artystycznej aury otaczającej Elliotta był właściciel Kill Rock Records Slim Moon. Zaproponował muzykowi współpracę przy kolejnych płytach. Sprawdził sprzedaż solowego debiutu i stwierdził, że większość nakładu sprzedała się w okolicach Portland, gdzie Smith regularnie koncertował. Pomyślał, że jeśli reszta kraju pozna utalentowanego muzyka, to jego wydawnictwa mogą zacząć się sprzedawać szerzej.
Kolejny album nie był przełomem. Zbliżony stylistycznie do swojego poprzednika ugruntował pozycję Smitha jako wrażliwego, tajemniczego poety, który ozdabia swoje wiersze delikatnym głosem i pięknymi kompozycjami. Slim Moon wiedział, że w kulturze na początku lat 90. istniało silne nastawienie przeciwko piosenkarzom i autorom tekstów. Popularny wówczas indie rock wywodził się z tradycji punkowej i był przeciwny wielu rzeczom, z których słynęły lata 70., w tym tradycji songwriterów, którzy z gitarą w ręku opowiadali swoje historie otoczone oszczędną instrumentacją. Chciał to zmienić. Wysłał Elliotta w trasę, aby poprzez magię, jaką wytwarzał podczas koncertów, pozyskał jak najwięcej fanów. To wtedy Jem Cohen, młody reżyser, dokumentalista, będąc oczarowany grą Smitha, nakręcił film krótkometrażowy, dokumentujący jego występ. To również wtedy utrwalił się mroczny, tajemniczy i nostalgiczny wizerunek, który towarzyszył muzykowi aż do śmierci.
To o tyle zadziwiające, bo do dziś fani Elliotta Smitha umieszczają w sieci zabawne zdjęcia piosenkarza w promiennej blond peruce lub z wąsami zrobionymi z taśmy. Znajomi wspominają, jak dla zabawy grał z pamięci utwory Rachmaninowa, skacząc i tańcząc przy fortepianie i zmieniając dla żartu tonacje. Puszczał na cały regulator piosenki The Kinks, śpiewając na głos z zespołem, albo zapadał się przed telewizorem, aby nie przeoczyć odcinka serialu "Xena: Wojownicza księżniczka". Z wdziękiem udawał francuskiego fryzjera, strzygąc swoją siostrę, albo schodził po wyimaginowanych schodach za kanapą w studiu nagraniowym. Chudy, uśmiechnięty chłopak, który godzinami mógł dyskutować o tym, że The Eagles to fatalny zespół, ale progresja akordów w "Hotelu California" jest na tyle interesująca, że można ją uratować, żałując jednocześnie, że nie jest autorem "Rocket Man", przeboju Eltona Johna. Ten optymistyczny wizerunek zburzył sukces kolejnej płyty "Either/Or".
Płyta spotkała się ze sporym zainteresowaniem medialnym i przychylnymi recenzjami. Wypełniona piosenkami, których brzmienie zostało wzbogacone o instrumenty klawiszowe, cieszyła się sporą popularnością. Jej powodzenie doprowadziło do rozpadu grupy Heatmiser. Schowany do tej pory za swoimi piosenkami i dźwiękami gitary Smith musiał stawić czoła dziennikarzom, fotografom, zaczął być jeszcze bardziej rozpoznawalny. Nie radził sobie z sukcesem i swoją nieśmiałością, sięgając po narkotyki. W 1997 roku Gus Van Sant, będąc pod ogromnym wrażeniem albumu zwrócił się do Elliotta Smitha z prośbą o zgodę na umieszczenie niektórych utworów na ścieżce dźwiękowej filmu "Good Will Hunting". Muzyk wyraził zgodę i podarował reżyserowi jeszcze jeden, nowy utwór "Miss Misery". Film stał się międzynarodowym przebojem kasowym, a nowa piosenka została nominowana do Oscara. W efekcie Smith miał wystąpić podczas ceremonii wręczenia nagród Akademii i zagrać swój utwór. Był przerażony tym faktem. Został jednak przekonany przez swoje otoczenie, że jeśli nie wystąpi, to i tak jego piosenka zostanie wykonana przez Richarda Marxa.
Elliott Smith był w centrum zainteresowania, a ciągłe wywiady, prasowe recenzje i telewizyjne relacje nie dodawały mu pewności, a wręcz wzmacniały jego niepewność i obawy. Zagłuszał rzeczywistość, łącząc alkohol ze środkami przeciwdepresyjnymi. Robił to na tyle skutecznie, że w pewnym momencie wylądował na ostrym dyżurze w stanie zagrażającym życiu. Po wyjściu ze szpitala przelał całą frustrację na tworzenie nowej muzyki. Album "XO" okazał się sukcesem, podobnie jak jego następca "Figure 8". Płyty Smitha zaczęły pojawiać w zestawieniach najlepiej sprzedających płyt, ta ostatnia spotkała się ze sporym uznaniem w Wielkiej Brytanii, docierając do 37. miejsca. Muzyka na obu albumach była jaśniejsza, Smith pokazywał optymistyczne spojrzenie na świat. Bawił się stylem, brzmieniem, ocierając się chwilami o niemal beatlesowskie brzmienie, jak w "Baby Britain". Wszyscy powtarzali, że był podekscytowany procesem tworzenia i po raz pierwszy czuć było, że jest wreszcie szczęśliwy.
Pod tą optymistyczną maską kryła się jednak ciemniejsza twarz sukcesu. Smith zapadał się w coraz mocniejsze uzależnienie, które potęgowało jego zaburzenia psychiczne. Opowiadał, że popełni samobójstwo, co raz o mało nie skończyło się tragicznym sukcesem, kiedy spadł z wysokiego klifu i wylądował w szpitalu z mocnymi obrażeniami. Bagatelizował ten fakt później, twierdząc, że był to zwykły wypadek. Ciągła mieszanka alkoholu, heroiny i psychotropów pogłębiała jego paranoję. Zrywał sesje nagraniowe, podczas prac nad kolejnym albumem. Potrafił skasować nagrane piosenki i uważał, że jest prześladowany i śledzony przez wysłanników jego wytwórni DreamWorks, którzy chcą wykraść jego pracę. Występy Smitha stały się chaotyczne. Na scenie pojawiał się wychudzony, niechlujny, grał niezdarnie. Zniknęła magia jego misternego stylu. Zdarzało mu się zasnąć w połowie utworu, zapominał swoich tekstów. Znajdowano go nieprzytomnego w klubowych łazienkach w stanie heroinowego odrętwienia, gdy dokonywał samookaleczeń.
Nagle w 2002 roku rozstanie z jego ówczesną dziewczyną popchnęło muzyka do porzucenia uzależnienia. Odbył terapię i stał się, jak sam twierdził, czysty. Niestety brutalne odstawienie leków psychotropowych miało mieć poważne konsekwencje w niedalekiej przyszłości. Jego paranoje nie zniknęły, ale starał się dawać sobie z nimi radę. Oświadczył się swoje nowej dziewczynie Jennifer, odstawił mięso, alkohol i cukier. Zaczął koncertować i wrócił do studia, aby wznowić sesje do kolejnej płyty.
Tragiczny koniec Elliotta Smitha
21 października 2003 roku, po awanturze z narzeczoną muzyk wbił sobie nóż w klatkę piersiową, dwukrotnie. Jedna z ran przebiła serce, pomimo szybkiej akcji ratunkowej nie udało się uratować Smitha. Wokół jego śmierci od razu narosło wiele legend i spekulacji. Jedni twierdzili, że to niemożliwe, aby zadać sobie dwukrotnie cios nożem, tym bardziej że według zeznań Jennifer była ona wtedy w mieszkaniu zamknięta w łazience. Podejrzewano zabójstwo. Przyjaciele muzyka twierdzili, że już wcześniej przejawiał skłonności do samookaleczeń. Miał na ciele wiele blizn. Jego śmierć ukazywano jako przykład samobójstwa osoby z depresją w okresie dobrej koniunktury. W tym samym czasie zaczęły pojawiać się doniesienia, że Elliott nigdy nie zerwał z nałogiem, a za jego śmierć mogą być odpowiedzialni narkotykowi dealerzy.
Internet zwariował na punkcie tragicznego zdarzenia. Fani zakładali strony, które pełne były wspomnień i teorii spiskowych. Raport koronera stwierdził: "Chociaż jego historia depresji sugeruje samobójstwo, a lokalizacja i kierunek ran kłutych wskazuje na samookaleczenie, kilka aspektów i okoliczności, jakie są obecnie znane, są nietypowe dla samobójstwa i zwiększają możliwość zabójstwa". W mieszkaniu znaleziono list pożegnalny: "Bardzo mi przykro kochanie, Elliott. Boże, wybacz mi".
Płyta "From a Basement on the Hill", nad którą pracował przez cztery lata, a która powstawał w chaosie, została wydana rok po jego śmierci. Na szczęście tragiczny finał i mrok, który towarzyszył prywatnemu życiu Elliotta Smitha nie przekreślił mocy oddziaływania jego muzyki. Z jednej strony stała się ona melancholijnym dziedzictwem, na którym budowały się kariery kolejnych zespołów zainspirowanych talentem muzyka, z drugiej intymnym doświadczeniem słuchaczy, którzy w delikatnych piosenkach odnaleźli swoje własne historie. Zupełnie jakby wypełniło się jedno ze stwierdzeń Elliotta: "Przez lata moje piosenki stały się częścią innych ludzi. Tak naprawdę nie zawsze wiem, w jakim stopniu każda piosenka jest tak naprawdę moja, a w jakim wszystkich innych. To piękne i smutne zarazem".