Jestem karaluchem, który przetrwa
Pod koniec 2010 roku INTERIA.PL spotkała się z Tymonem Tymańskim, by porozmawiać między innymi o kondycji krajowej sceny muzycznej. Jak się okazało, muzyk występujący w swej barwnej historii z takimi formacjami, jak Miłość czy Kury, był w minorowym nastroju. W rozmowie z Arturem Wróblewskim poinformował o rozwiązaniu wytwórni Biodro Records. - Trzeba się podzielić na mniejsze szalupy i ratować - stwierdził trójmiejski artysta.
Jak oceniasz trasę Biodro Records, na której wystąpiłeś z Transistors oraz Kobietami i Homosapiens? Według zapowiedzi miał to być cios w nudę i statyczność panującą w polskiej muzyce.
- Nie będę owijał w bawełnę - ta trasa koncertowa była podzwonnym dla Biodro Records. Ten statek był zbyt duży, trzeba się podzielić na mniejsze szalupy i ratować się kto może. I nie mówię tego jako osoba zatopiona we frustracji i rozpaczy. Jestem doświadczonym na polu walki karaluchem, który przetrwa w każdych warunkach. Na słońcu również. Widzę, że trzeba przegrupować wojska. Wyciągnąłem wnioski.
- Trasa Biodro Records była nieszczęśliwa z tego powodu, że w sumie staraliśmy się, by było o niej głośno. A przychodzi mniej osób niż na nasze koncerty rok temu. Może to jest szersza tendencja rynkowa i za dużo się dzieje, ale trochę mnie to martwi. Owszem, Kobiety były przez rok nieaktywne, Homosapiens przez parę lat. Były koncerty lepsze i gorsze, ale żal, że bawimy się głównie w swoim gronie. Jest to dla mnie sygnał, że trzeba zamknąć wytwórnię, przestać wydawać scenę i rozejść się po przyjacielsku. A każdy powinien ciągnąć dalej na własną rękę. Inaczej to nie ma sensu.
To smutne i dosyć wstrząsające co mówisz.
- Tak, ale bez żalu zamykam ten kurnik. Chciałem zrobić trasę, która zintegruje scenę. Towarzysko było znakomicie. Ta trasa była warta zrobienia nawet tylko z tego powodu, że Kobiety i Homosapiens to strasznie fajni ludzie i artyści. Moi przyjaciele. Z tego powodu mieliśmy "fun" i frajdę. Ale poza tym nic nie gra. To co mówię, to chłodna analiza sytuacji. Gramy na przykład w Opolu i przychodzi jakieś 120 osób. Na Transistors w zeszłym roku było tyle samo. W Lublinie w zeszłym roku na moim koncercie było 220 osób, a w tym już 190.
- Nie wiem, co powoduje tendencję spadkową. Czy zmienia się pokolenie i odchodzi pewna publiczność? Czy promocja zawiodła? Czy po prostu ludzie nie chcą słuchać takiej muzyki? Nie wiem, ale dla mnie to jest sygnał, że trzeba się rozproszyć. Jesteśmy partyzantami i przetrwamy. Jak te karaluchy. A sygnał jest taki, że każdy musi zrobić rachunek sumienia, wypić wódkę, podziękować sobie, zrobić sobie małą tratewkę i dalej działać.
Co z projektem "Polskie gówno"? Przyznam, że czekałem na to przedsięwzięcie, bo znając twoje dokonania to może być mocny prawy sierpowy w polski show-biznes.
- Z projektem nie jest źle. W tej chwili nie chcę zapeszać, ale od pół roku tekst scenariusza przerabiam pod "wujowską" kontrolą Wojtka Smarzowskiego oraz pracujących dla niego producentów. Od pół roku trwają korekty i poprawki tego tekstu, który jednak miał pewne wady. Jak stwierdził zresztą Wojtek, do tej pory to było słuchowisko radiowe. Dlatego pociągnęliśmy to w stronę scenariusza. Pod koniec roku składamy gotowy pakiet produkcyjny i czekamy na dofinansowanie. Zmieniliśmy status na bardziej mainstreamowy, ale jeżeli dostaniemy kasę, to będzie to następny taki film jak "Wesele".
- Tekst moim zdaniem jest mocny. Czekamy na pieniądze i od czerwca zaczynamy dużą produkcję. Pomimo całej sytuacji film nie będzie miał słabszej wymowy. Osoba Smarzowskiego, jako opiekuna projektu, jest gwarantem brutalności i radykalności dzieła. Coś w klimacie Borata i Bruna, "Roku diabła". Moim zdaniem powinno być wesoło i strasznie. Za to wypada trzymać kciuki.
Wróćmy do muzyki. Opowiedz o swoim nowym projekcie Jazz Out.
- Rok temu wróciłem do grania na kontrabasie. Wykonałem taką ciekawą woltę. Początkowo byłem znany jako jazzman, a to ze względu na formację Miłość. Poprzez znajomość z Robertem Brylewskim pojawiły się tęsknoty powrotu do sceny rockowej. Bo jako młody człowiek zaczynałem grać jako fan Joy Division, Pere Ubu, The Birthday Party czy Nicka Cave'a. Wolta w stronę jazzu byłą dla mnie niezrozumiała. To zasługa Totartu, Końja, Zbigniewa Sajnóga, Paulusa Mazura i Brzóski Brzózkiewicza. Spowodowali, że zacząłem słuchać innej muzyki. Zagłębiłem się w jazzie, muzyce tworzonej ad hoc, improwizowanej. Stąd wylądowałem jako jazzman z innym towarzystwem.
- Ale w latach 90. i później powróciłem do swoich młodzieńczych fascynacji, stąd zespołu Kury i Transistorsi. Blisko 10 lat tarzałem się jako muzyk rockowy na polskich małych i dużych scenach. Duża zabawa. Uważam, że warto to przeżyć. Trochę zabawiałem się w takiego polskiego Joe Strummera z zespołem The Mescaleros. Bardzo cenne doświadczenie. Ale po latach zacząłem się przepraszać z kontrabasem. Bo kiedy na nim grałem ostatnio w Miłości, to atmosfera w grupie była coraz gorsza. Jacek Olter zaczął chorować, Leszek Możdżer miał coraz lepiej płatne "dżoby"... Często nie szło nam się zgadać, pomimo tego że dogadywaliśmy się jako przyjaciele. A Mikołaj Trzaska coraz bardziej dryfował w stronę free-jazzu.
- Stwierdziłem, że bez dobrego zespołu nie ma sensu grać jazzu. Bo tak jak w rocku, tak i w jazzie dobry zespół jest podwaliną. Nie ma sensu na siłę szukać sukcesu. W każdym gatunku.
- W zeszłym roku wraz z zespołem Polish Brass Ensamble zdarzyło mi się zagrać koncert z Davem Douglasem, co było moją reaktywacją na rynku jazzowym. Zresztą bardzo fajne granie, Douglas dał nam dużo wsparcia i szkoły muzycznej. To znakomity muzyk i lider. Chwalił muzyków i kompozycje. To nie jest taki przyjaciel, jakiego miałem w osobie Lestera Bowie. To już inny czas i sporo było w tym marketingu i biznesu. Po tym doświadczeniu postanowiłem ponownie wdrażać się w scenę jazzową. Stąd projekty z Leszkiem Możdżerem i te z okazji Roku Chopinowskiego, który w 2010 roku zdominował umysły wszystkich. Aż było tego za dużo.
- Po tych wszystkich doświadczeniach przyszedł czas na mobilizację sceny trójmiejskiej. A że zespół Pink Freud przestał istnieć w tym wymiarze założycielskim, bo ze składu odeszli Kuba Staruszkiewicz i Tomek Ziętek. Ja nie chciałem drażnić Wojtka Mazolewskiego, bo się bardzo przyjaźnimy, a to wyglądałoby jak podbieranie muzyków. Jednak zespół to nie jest sytuacja małżeńska i istnieją inne możliwości - że tak się wyrażę - "swingerskie", parowania i parzenia (śmiech).
- Każdy zespół powstaje na podstawie przyjaźni. Te przyjaźnie później się rozpadają, przekształcają... Dlatego w tej chwili dogadaliśmy się z Kubą i Tomkiem, oraz jeszcze jednym muzykiem z zespołu Outlook, Irkiem Wojtczakiem, który grał też w Pink Freud czy Polish Brass Ensamble, że stworzymy zespół grający muzykę akustyczną. Do tego składu dokooptujemy Macieja Ślusarczyka, który grał wcześniej w Yass Ensamble.
- Wzięliśmy na warsztat muzykę Theloniousa Monka, o czym marzyłem od wielu lat. To był wielki i genialny kompozytor, który tworzył zupełnie ekscentryczne, aforystyczne i schizofreniczne kompozycje. Dające do myślenia, bardzo w literackim klimacie. Kojarzą mi się z twórczością Kubina czy nawet Kafki. Są schizofreniczne, senne, rządzą się własną i wewnętrzną logiką. Zresztą Monk był wyśmiewany swego czasu jako ni to swingowiec, ni to bebopowiec. Nawet jakiś amerykański akademik korygował kompozycje Monka. Pisał, w jakiś sposób one powinny zostać prawidłowo skomponowane (śmiech).
Będę się modlił całe święta, żeby w przyszłym roku była taka rewolucja, jaką kiedyś zrobił Kurt Cobain. Nirvana wyczyściła listy przebojów.
- To marzenie miałem już od czasu, od kiedy prowadziłem Miłość. Nagraliśmy nawet płytę zatytułowaną "Off Monk", która jest trawestacją jego utworu "Off Miner". Nasz tytuł oznacza odbicie się od Monka jak od ściany. Zespół ten będzie grał muzykę akustyczną. Zamierzamy przy okazji wziąć się za bary z muzyką klasyczną i wydać płytę z utworami Charlesa Mingusa i Dolphy'ego. Uważam, że jazz wciąż się nie przejadł i jest na niego miejsce. To wciąż muzyka komputerowo niestrawiona. A przy okazji mamy cały tornister własnych kompozycji. To będzie dziarski i rześki powrót do jazzu akustycznego, z elementami elektronicznymi, które bardzo pięknie uprawia Tomek Ziętek. To będzie fajna przygoda muzyczna. Jazzowa i improwizowana.
Wspomniałeś Jacka Oltera. W styczniu przypada 10. rocznica jego tragicznej śmierci. Jak wspominasz go jako osobę i jego dokonania artystyczne?
- Jacek to był wielki talent muzyczny. Trochę szkoda, że ludzie tak utalentowani w Polsce tak późno doczekują się płyt solowych czy monografii. Bardzo ciężko takim ludziom wiązać koniec z końcem. To trochę taka sytuacja jak z Ryśkiem Riedlem, chociaż on sam się prosił o to, żeby mu w życiu nie szło. Nałóg to jest rodzaj artystycznego seppuku. A schizofrenia to jest bardzo ciężka przypadłość.
- Z Jackiem przeżyliśmy razem 10 lat. Pierwsze pięć lat było bardzo wesołych. Wtedy się poznawaliśmy. Byliśmy jak dwa źrebaki w jednej stadninie koni. Biegaliśmy, prychaliśmy na siebie, czasami nawet się biliśmy. Tak, zdarzało nam się. Była taka sytuacja, że tak ostro się kłóciliśmy, że ku zdziwieniu Piotra Pawlaka daliśmy sobie po ryju i kilka kuksańców. Skończyło się polubownie, na przytulaniu. Zdarzyło się później, że Jacka dotknęła ta przypadłość, która dopada ludzi nadwrażliwych. Okazało się, że życie Jacka stało się koszmarem. Przy okazji ta cała sytuacja na trasie koncertowej, że musieliśmy wyrywać kasę od pijanych organizatorów, spanie po pięć godzin albo w rowie, wypicie o jednego szota za dużo, wypalenia jednego macha trawy za dużo, noszenie sprzętu. To wszystko nie było zdrowym życiem. To nie było życie dla kogoś, kto powinien brać leki codziennie, trzymać się terapii, ewentualnie uprawiać jogging i żyć na rencie. Ale Jacek nie chciał być rencistą, on chciał żyć pełnią życia.
- Zawsze go pytałem, czy jest na tyle twardy i silny, by to ciągnąć. Zawsze mi mówił, że chce tylko grać muzykę. Za to bardzo mu dziękowałem. Bo nawet jeśli czasami wydawał się być zepsutym samochodem, to było to zepsute alfa romeo. A kiedy Jacek był w formie, to po prostu miażdżył. Facet był bardzo utalentowany i granie z nim było wielkim przywilejem. Popatrzyłem ostatnio na swoją dyskografię i okazało się, że na dwadzieścia parę płyt większość nagrałem z Jackiem. Większość mojego czasu na scenie spędziłem z nim. Kiedy odwracałem się w tył, widziałem Jacka. Razem się uśmiechaliśmy, razem się pociliśmy. Tworzyliśmy chemiczne porozumienie bez słów. Cudowny czas, którego nigdy nie zapomnę.
Na koniec poproszę o muzyczne podsumowanie 2010 roku.
- Wydaje mi się, że jest sytuacja takiego wrzenia. Dużo ciekawych rzeczy dzieje się pod skorupą. Jest nią muzyka popowa i popkultura. W latach 90. była taka sytuacja, że media, rozgłośnie radiowe i nawet telewizja serwowały jednak dużo muzyki alternatywnej. Był Maleńczuk, Houk czy Kobong. Dzisiaj jest tak, że skorupa popu jest nieznośnie gruba. Te wszystkie talk-show, nieszczęsne "Zgaduj, jaka to melodia", "Mam talenty" czy inne "Gwiazdy robią loda", przykrywają to, co dzieje się w alternatywie. Ale na szczęście tam jest tak dużo fajnych rzeczy, które pulsują gdzieś tam głęboko.
- Wydaje mi się, że wkrótce coś fajnego pierdolnie na powierzchnię. Na to liczę. Brakuje jednak siły, by to wypromować. Moja wytwórnia upada. Współczuję ludziom, którzy mają po 20 lat i zaczynają to od nowa. Dużo ludzi mówi, że woli uciec stąd na Zachód. Ja to rozumiem, bo granie w offie w jednej kapeli przez 20 lat może zmęczyć.
- Z drugiej strony wiem, że znajdą się wariaci, którzy tak czy inaczej będą chcieli to robić. Zawsze było to rozróżnienie na kulturę i rozrywkę. Człowiek sam sobie wybiera, czy chce wąską publiczność, ale poetycką i inteligentną, czy też prostacką. Dlatego nie powinien mieć do nikogo żalu. Z fanami muzyki alternatywnej jest zawsze tak, że ich liczba jest mała, ale zawsze stała. To wierna publiczność i artyści nigdy nie pozostają do końca sami. Bez względu na to, czy media ją prezentują czy też nie.
- Tak jak powiedziałem, mam jednak nadzieję, że kocioł z muzyką offową wybuchnie i zaleje tę nieznośną papkę muzyki popowej. Te wszystkie Gosie Andrzejewicz i inne nie do zaakceptowania, tanie, nieautentyczne, stworzone do nabijania kasy wzloty muzyki pop. Nie jestem wrogiem popu, ale jestem za tym, żeby w mediach było wszystko. Będę się modlił całe święta, żeby w przyszłym roku była taka rewolucja, jaką kiedyś zrobił Kurt Cobain. Nirvana wyczyściła listy przebojów.
Dziękuję za rozmowę.