55 lat temu The Rolling Stones zagrali w Warszawie!

The Rolling Stones w 1967 roku / Silver Screen Collection / Contributor /Getty Images

Był to show, jakiego Polacy dotąd nie widzieli. Przyjechali do nas ludzie, którzy się zachowywali w sposób nie tylko nieskrępowany, ale ostentacyjny, manifestujący absolutną wolność - opowiada PAP o warszawskim koncercie The Rolling Stones 13 kwietnia 1967 r. Daniel Wyszogrodzki, autor wielokrotnie wznawianej książki "Satysfakcja" o historii zespołu.

Oni w swoim kraju popadli w poważne kłopoty. My łaknęliśmy wolności, której namiastkę mogła dać choćby szczypta prawdziwego rock'n'rollowego szaleństwa. Koncert The Rolling Stones (posłuchaj!) w Warszawie 13 kwietnia 1967 r. był zderzeniem dwóch światów, dwóch kultur i dwóch rzeczywistości politycznych. Dla Stonesów był jednym z egzotycznych epizodów w wieloletniej karierze. Dla nas - wydarzeniem historycznym, które miało wpłynąć na polską scenę, modę i sposób kreowania tożsamości ówczesnych młodych ludzi.

Reklama

W 1967 r. w Wielkiej Brytanii na The Rolling Stones rozpoczęła się medialna nagonka. Niepokorni muzycy byli przyzwyczajeni do tego, że wzbudzają kontrowersje, szokują, a ich sceniczne ekscesy wywołują zgorszenie. Od lat śpiewali piosenki, zawierające aluzje do seksu i narkotyków. Tym razem jednak zrobiło się poważnie. 12 lutego na posiadłość gitarzysty grupy Keitha Richardsa w Redlands zrobiła nalot brygada antynarkotykowa. 

Na miejscu znaleziono wystarczająco dużo śladów, by Richardsa i wokalistę Micka Jaggera aresztować, a następnie wytoczyć im proces. Byli na cenzurowanym. W kraju odsądzano ich od czci i wiary. Zespół nagrał w tamtym czasie album "Between the Buttons". I choć The Rolling Stones znał cały świat, na rodzimym podwórku zrobiło się grząsko. 

Być może dlatego właśnie wtedy zespołowi zamarzył się skok przez żelazną kurtynę. Mieli na widoku Moskwę, władze ZSRR nie zgodziły się jednak na występ demoralizatorskiej grupy reprezentującej jeszcze bardziej zdemoralizowany Zachód. W drugiej kolejności była Warszawa. Dwa lata wcześniej gościła tu grupa The Animals (posłuchaj!) i rozbudziła ogromny apetyt polskiej publiczności na więcej. Po cichu liczono na wizytę Beatlesów w Polsce.

"To był okres, kiedy takie zespoły jak The Rolling Stones, The Beatles i The Animals były wymawiane na jednym oddechu. Dopiero druga połowa lat sześćdziesiątych miała zweryfikować, kto przetrwa, a kto odpadnie" - mówi w rozmowie z PAP Daniel Wyszogrodzki, pisarz, tłumacz i autor wielokrotnie wznawianej książki "Satysfakcja" o historii jednej z dwóch najsłynniejszych brytyjskich grup muzycznych.

Co o Stonesach wiedziała wtedy polska młodzież? Jak tłumaczy Daniel Wyszogrodzki, albumy grupy mogła znać tylko elita pasjonatów. "Pamiętam jeszcze z lat siedemdziesiątych, kto miał płyty zachodnich zespołów. To były dzieciaki z bogatych domów - jakichś prywaciarzy, badylarzy. Tacy koledzy w szkole byli gwiazdami, bo mieli winyle, trzymali je dumnie pod pachą, ale nikomu ich nie pożyczali. Czasem można było się z nimi umówić tylko na posłuchanie. Ale byli też koledzy, którzy swoje płyty pożyczali i pozwalali przegrać na magnetofon szpulowy. Nie interesowało nas, na czym i w jakiej jakości będziemy słuchać tych wszystkich nagrań. Kierowała nami pasja poznawania muzyki" - wspomina Wyszogrodzki.

Wiesław Weiss wspominał, że pierwsze informacje o pojawieniu się zespołu nad Wisłą, kojarzyły się młodym Polakom z primaaprilisowym żartem. Zwłaszcza, że plakaty promujące wydarzenie miały pojawiać się w okresie tego święta, na dwa tygodnie przed koncertem. 

"Szedłem akurat przez miasto z kolegą w stronę basenu Legii, kiedy na słupie zobaczyliśmy zawieszony nieskomplikowany afisz informujący o koncercie The Rolling Stones w Warszawie. Nie uwierzyłem w to. Pomyślałem, że jakiś żart ktoś sobie zrobił, ponieważ data, kiedy pojawiły się te plakaty, pokrywała się mniej więcej z pierwszym kwietnia, a więc z prima aprilis. Występ Stonesów w rzeczywistości, w jakiej tkwiliśmy, jakoś nie mieścił mi się w głowie..." - wspominał w książce Marcina Sitko.

Obecność tak legendarnej grupy jak The Rolling Stones w kraju bloku wschodniego zdawała się marzeniem ściętej głowy. A jednak, wbrew zasadom wszelkiego prawdopodobieństwa, twórcy "(I Can't Get No) Satisfaction" pojawili się nad Wisłą 13 kwietnia 1967 r.

"W momencie gdy Stonesi wylądowali na Okęciu, zaczęły powstawać mity. Te mity urastają z czasem do coraz większej rangi, chociaż większość z nich jest nieprawdziwa" - wyjaśnia Wyszogrodzki. Nie jest zatem prawdą, że muzycy za występ w Sali Kongresowej otrzymali gażę w postaci wagonu pełnego wódki. 

Równie mało prawdopodobne zdaje się, by zgodę na przyjazd do Polski legendarnej grupy wyprosiły u dziadka wnuczki Władysława Gomułki. Jak wyjaśnia autor "Satysfakcji", "nie było też tak, że po koncercie Mick Jagger brał honorarium do kieszeni. To były sprawy dogadywane przez duże państwowe przedsiębiorstwo, jakimi były Pagart i management zespołu, który był w Londynie, a nie na stacji z wagonami wódki".

Co jest zatem prawdziwe? To, że występ za żelazną kurtyną dla legend rocka był rodzajem ekscytującej fanaberii. Nie spodziewali się wysokiej gaży i jej nie dostali. Pagart był w stanie wysupłać niewielką jak na ich standardy sumkę. Dla muzyków występ w Warszawie nie był jednak kwestią zarobku, był raczej rodzajem eskapady w świat nieznany i całkowicie egzotyczny.

Prawdą jest, że przyjazd The Rolling Stones do Polski doprowadził publiczność do szaleństwa. Tłum oszalał jeszcze przed wejściem do Sali Kongresowej. Napierał ze wszystkich stron. Ci, którzy kupili bilety od koników przed Pałacem Kultury, musieli się liczyć z tym, że zapłacili słono za fałszywki. Milicja nie była w stanie opanować entuzjazmu fanów. Było pałowanie, użyto armatek wodnych, ale miejsce w Sali Kongresowej zdawało się zdobyczą wartą wszystkich pieniędzy.

Stonesi zagrali dwie piosenki z promowanego albumu "Between the Buttons": "Let’s Spend The Night Together" i "Ruby Tuesday". Publiczność dwóch czterdziestominutowych koncertów w Warszawie usłyszała również przeboje "The Last Time", "Paint It Black" i "19th Nervous Breakdown", następnie spokojny i balladowy utwór "Lady Jane" oraz rockowy i energetyczny "Get Off My Cloud". Rozgrzana publika domagała się największego znanego jej przeboju "(I Can’t Get No) Satisfaction"

Usłyszała go na bis jako ostatni utwór w setliście. Poprzedził go nieco improwizowany, instrumentalny kawałek "Going Home". Krytycy muzyczni narzekali potem na fatalną jakość nagłośnienia. "Jeśli chcecie naszej muzyki, posłuchajcie płyt. Tutaj robimy show" - miał, według relacji Zbigniewa Korpolewskiego, który podczas pamiętnego koncertu pełnił rolę konferansjera, powiedzieć Jagger komentującym występ malkontentom.

Według konferansjera, zespół chciał przyjechać za Żelazną Kurtynę, a także do jeszcze z innego, prozaicznego powodu - m.in. by ekspandować sprzedaż płyt. 

"Stonesom zależało, by zajrzeć na Wschód. Im się wydawało, że to ogromny rynek. Chyba nie zdawali sobie do końca sprawy, jak to tutaj wszystko działa, głównie jeżeli chodzi o fonografię. Widzieli miliony potencjalnych kupców płyt... im się wydawało, że koncert w tej części świata otworzy przed nimi wielki rynek, który zacznie kupować ich nagrania" - mówił w książce Marcina Sitki "The Rolling Stones za żelazną kurtyną. Warszawa 1967".

Koncert Stonesów był czymś, czego dotąd Polacy jeszcze nie widzieli. "Przyjechali do nas ludzie, którzy się zachowywali w sposób nie tylko nieskrępowany, ale ostentacyjny, manifestujący absolutną wolność" - opowiada Wyszogrodzki. Stonesi na scenie nie zamierzali stosować się do żadnych zasad. Pozostali sobą - grupą niegrzecznych chłopaków, którzy zdawali się zdolni do wszystkiego. Jagger wystąpił w jedwabnej koszuli, którą w pewnym momencie wyciągnął zza spodni. Potem wypiął się w kierunku zachwyconej publiczności. 

Obecne na sali nastolatki wiedziały, że lider The Rolling Stones wypina się nie w ich stronę, lecz w stronę totalitarnej władzy. Jedna z dziewcząt miała rzucić na scenę bukiet goździków. Liczyła, że Jagger z zachwytem zanurzy się w zapachu kwiatów. Nic z tego - wokalista jeden z goździków wpiął w butonierkę. Pozostałe zjadł na oczach publiczności.

"Skala tego wydarzenia w realiach gomułkowskiej Polski jest teraz trudna do pojęcia. To trochę tak, jakby dzisiaj na placu Defilad wylądował statek kosmiczny z innej galaktyki i wysłannicy innej cywilizacji powiedzieli, że właśnie wybrali Warszawę na stolicę wszechświata" - napisał Wojciech Mann w swojej książce "RockMann, czyli jak nie zostałem saksofonistą".

"Stan oblężenia pod Salą Kongresową w Warszawie. Tysiące melomanów złaknionych mocnych wrażeń. Rolling Stonesi przyjechali tylko na jeden dzień, biletów nie starczyło" - donosił ówczesny lektor Polskiej Kroniki Filmowej, dodając: "Ale i ci, którzy je zdobyli, niewiele mogli usłyszeć. Zresztą tego się nie słucha - to się przeżywa. Tak przynajmniej nakazuje obowiązujący tu wszystkich rytuał".

Jak podkreśla Wyszogrodzki, "koncert Stonesów urósł do rangi legendy. W sumie jednak fajnie, że mamy taką legendę, bo poza wszystkimi nieprawdopodobieństwami jest to niejako legenda założycielska polskiego rocka". 

"Pobyt Stonesów w Polsce bardzo dużo zmienił. Zespoły, które były gwiazdami polskiej sceny do 1967 r., były grzeczne. Mówię o Czerwonych Gitarach lub Skaldach, którzy byli zaawansowani muzycznie, ale występowali w ładnych mundurkach i śpiewali ładne piosenki. Po 1967 r. muzycy się przebudzili i zaczęli śpiewać swoim głosem. Pierwszym zwiastunem tej nowej tendencji był zespół Breakout. Tworzyli własne rzeczy, z własnym przekazem, własnymi opowieściami i z własną muzyką".

Czy Stonesi zapamiętali występ w Warszawie? Owszem. "Najwięcej opowiedział o nim Bill Wyman, który napisał książkę 'Stone Alone'. Koncert w Polsce opisał na kilku stronach. Wiadomo, że kiedy artyści wyszli z samolotu, myśleli, że są na lotnisku awaryjnym. Nie spotkali się z miłym powitaniem. Celnicy, którzy dokładnie przeszukali ich bagaże, szukając narkotyków, byli nieuprzejmi i chłodni. Nikt nie mówił po angielsku, nikt się nie uśmiechał, więc to Stonesi byli zaszokowani dziwacznym zachowaniem u nas" - wyjaśnia autor "Satysfakcji".

"Muzycy The Animals podczas wizyty w Warszawie spokojnie mogli się przejść po mieście. Z The Rolling Stones było inaczej. Byli obserwowani. Wszędzie pojawiali się tajniacy, wszyscy byli śledzeni. Ich wędrówki po Warszawie były bardzo ograniczone. Na dobrą sprawę Stonesi nie za bardzo mieli okazję wyjść z hotelu. Zapamiętali więc czarno-biały telewizor w pokoju i to, że w polskiej telewizji jest tylko jeden kanał. Takimi wrażeniami się wtedy dzielili, bo z jednej strony bardzo ich to ciekawiło, z drugiej -  stanowiło to dla nich totalną egzotykę. Z całą pewnością był to spory szok kulturowy" - podsumowuje Wyszogrodzki.

13 kwietnia 1967 r. The Rolling Stones po raz pierwszy odwiedzili Polskę, ale nie po raz ostatni. Po upadku komuny wystąpili w 1998 r. na Stadionie Śląskim w Chorzowie, w 2007 r. na Torze Wyścigów Konnych Służewiec w Warszawie i w 2018 r. na stołecznym Stadionie Narodowym. Co najciekawsze, okazali się trwalsi od systemu totalitarnego. ZSRS upadł. Mur berliński runął. The Rolling Stones trwają.

"Za kilka tygodni rozpoczynają trasę z okazji sześćdziesięciolecia nie urodzin, lecz sześćdziesięciolecia istnienia zespołu. Wszyscy muzycy są koło osiemdziesiątki, to się w głowie nie mieści" - zaznacza Daniel Wyszogrodzki. Jak dodaje: "Ich rówieśnicy z The Who śpiewali w latach sześćdziesiątych 'I wanna die, before I get old'... ('chcę umrzeć zanim się zestarzeję - przyp.red.) i nadal to śpiewają. Robiąc ostatnią edycję 'Satysfakcji' cztery lata temu, dobrotliwie zadrwiłem sobie z Jaggera, wrzucając jako motto cytat z jego słów: "Nie wyobrażam sobie, że będę śpiewał 'Satysfakcję', mając 45 lat". No to zaśpiewajmy, mając 75 lat, proszę bardzo".

INTERIA.PL/PAP
Dowiedz się więcej na temat: The Rolling Stones
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy