Zabawna i słodka Jane B.
"Funny and sweet". Tymi słowami podczas warszawskiego koncertu Jane Birkin scharakteryzowała Serge'a Gainsbourga. Człowieka, któremu zawdzięcza najwięcej, a którego brzemienia do dzisiaj stara się wbrew woli mediów pozbyć.
Jest coś znamiennego w fakcie, że jej pierwszy polski koncert anonsowany był właśnie jako występ "pani Gainsbourg". To prawda, była muzą słynnego, lecz niedocenianego w Polsce piosenkarza i autora tekstów, lecz rozpatrywanie jej twórczości jedynie przez pryzmat związku z autorem "Je'taime... Moi non plus" zakrawa na niesprawiedliwe uproszczenie. Innymi słowy - to, że Jane Birkin śpiewa piosenki napisane dla niej przez Gainsbourga nie czyni jej niewolnicą jego legendy. Co pokazała podczas poniedziałkowego koncertu w Teatrze Muzycznym "Roma".
Birkin jest uosobieniem tego, co intuicyjnie możemy nazwać piosenką francuską. Zmysłowy erotyzm wysokiego i świszczącego głosu, bezpretensjonalna prostota melodii, szczególna funkcja szeptu.
Wokalną przeciętność nadrabia sceniczną charyzmą, emanującą z niej uśmiechniętą witalnością, autoironicznym poczuciem humoru (jak, gdy śpiewając po portugalsku piosenkę Caetano Veloso żartuje, że w jej interpretacji brzmi to raczej jak japoński). Lub odwagę w wyborze repertuaru (przecież nie po to śpiewa "Alice" Toma Waitsa, by udowodnić, że potrafi wykonać ją lepiej od autora).
Jest w tym wszystkim na tyle nieprzewidywalna, że zwiodła organizatorów, układających przed jej koncertem luźną listę wykonywanych utworów (no, nie było Neila Younga, nie było "Ford Mustang" Gainsbourga...), zrobiła psikusa przygotowującym ją do występu stylistkom ("myślały, że ja w tym tylko - wskazała na spodnie i koszulkę - chodzę po ulicy, spodziewały się pięknej sukni"); wykorzystując architektoniczny potencjał Teatru Muzycznego "Roma" zaaranżowała też pomysłowo przestrzeń pozasceniczną, wymykając się w trakcie wykonywania jednego z utworów na znajdujący się na pierwszym piętrze balkon.
Przede wszystkim jednak - jakkolwiek banalnie to nie zabrzmi - Jane Birkin udowodniła swym występem, że jej koncerty to forma bliższego poznania gwiazdy. "Gwiazda" to zresztą określenie nie na miejscu - poczynając od punktualnego startu koncertu, przez sceniczny image, po bezpośredniość kontaktu z publicznością - Birkin całą sobą zaprzecza pojęciu gwiazdorstwa. Być może dlatego tak autentycznie i szczerze wychodzi jej próba dzielenia się ze słuchaczami swoimi osobistymi doświadczeniami. Wiele utworów opatrywała bowiem tłumaczącymi okoliczności powstania piosenek komentarzami.
Ten autobiograficzny recital w znacznym stopniu zdominowała postać Serge'a Gainsbourga. To jego kompozycje publiczność rozpoznawała już po kilku taktach, nagradzając artystkę i akompaniujący jej zespół brawami. Wykonując jego piosenki Birkin stawała się bardziej liryczna, czasem znikał jej promienny uśmiech, nie dało się ukryć wzruszenia. "Najbardziej lubiłam czułe oblicze Gainsbourga" - powiedziała, dodając że był on nieocenionym i niedocenionym poetą. "Przy użyciu minimum słów wyrażał maksimum emocji" - scharakteryzowała jego trudny do przełożenia na inne języki styl.
Być może dlatego w Polsce Gainsbourg pozostaje do dzisiaj bardziej skandalizującą ikoną francuskiej piosenki, niż po prostu autorem rozpoznawanych i słuchanych piosenek. (Spróbujcie dostać w Polsce jakąś jego płytę lub znaleźć polskiego artystę, wykonującego jego piosenki - jak np. Jacquesa Brela? A przecież na zachodzie renesans jego twórczości trwa już ładnych kilka lat!)
To z tej przyczyny Jane Birkin pozostaje nadal - to prawda, słodką i seksowną, ale jednak "panią Gainsbourg". Ale gdy śpiewa "Je m'Appelle Jane" (zaśpiewała!) rozpiera ją jednak radosna duma.
Tomasz Bielenia, Warszawa