Przewodnik rockowy: Muse, ulubieńcy muz
Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)
Będę mało oryginalny, ale porównanie samo ciśnie się pod palce. My, aby uświetnić nasze Euro, zdobyliśmy się na "Koko Euro spoko", a Anglicy, aby rozsławić swoją Olimpiadę, postawili na "Survival". No cóż, jak mówi puenta starego, ale wciąż aktualnego dowcipu - jaki kraj, taki terroryzm...
W najbliższy piątek (27 lipca) zaczną się Igrzyska. Jak można przewidywać, biorąc pod uwagę kraj organizatorów, okażą się sukcesem. Mogą liczyć, że dopiero co zbudowane obiekty sportowe jeszcze kiedyś się do czegoś się przydadzą, że za rok stolicę Albionu odwiedzi więcej turystów, a zagraniczni dziennikarze nie będą już pisać, że kibice (np. rzutu młotem) nie powinni chodzić wieczorami po Londynie, bo mogą się stać kolejną ofiarą Kuby Rozpruwacza.
Można też założyć, że jednym z największych beneficjentów imprezy będzie zespół Muse, którego pieśń (bo to coś zdecydowanie poważniejszego niż piosenka) "Survival" została uznana za jej oficjalny hymn. Zanim jednak spróbuję wyjaśnić, co to będzie oznaczać w praktyce, kilka westchnień o ulubieńcach muz. O Muse.
Nagrywali w starym młynie
Wszystko zaczęło się mniej więcej 18 lat temu w hrabstwie Devon, w nadmorskiej miejscowości Teignmouth. Oczywiście na Wyspach Brytyjskich. Wtedy to w miejscowym Community Collage doszło do połączenia sił trzech młodych muzyków: Matthew Bellamy'ego, który potrafił grać na gitarach, fortepianie i śpiewać; Dominica Howarda, specjalizującego się w bębnieniu (obaj podobno dawali czadu w zespole o nazwie Altostrata) oraz Chrisa Wolstenholme'a, który... też był perkusistą, tyle że w grupie Fixed Penalty. Na szczęście dla tego ostatniego, okazał się on być młodzieńcem elastycznym, utalentowanym i co najważniejsze dużej wiary, bo Bellamy'emu oraz Howardowi udało się go przekonać, że to, co będą robić w przyszłości, może być warte zamienienia pałek na gryf gitary basowej.
Zaraz potem, jeszcze pod kosmicznie odlotową nazwą Rocket Baby Dolls wygrali jeden z lokalnych konkursów dla młodych zdolnych, co sprawiło, że członkowie tria zaczęli swoją pasję traktować poważnie. Troszkę później, dzięki nauczycielowi sztuki Samuelowi Theounowi, Matthew przypomniał sobie słowo Muses. Po sprawdzeniu w słowniku jego pisowni, postanowił odrzucić ostatnią literę (w skróconej wersji miała lepiej wyglądać na plakatach) i tak w 1994 r. zrodziło się Muse.
W Wielkiej Brytanii jest tak, że jeśli chce się wziąć rockowego byka za rogi, to trzeba uderzyć w Londyn. Stąd nieznane jeszcze Muse przeniosło się nad Tamizę i tu usilnie pracowało nad treścią (repertuarem) oraz formą (umiejętnością jego wykonywania). Wreszcie przyszły pierwsze koncerty. Zapewne po jednym z nich doszło do spotkania z niejakim Denisem Smithem, który nie tylko był właścicielem studia nagraniowego Sawmills (mieściło się w starym młynie wodnym w Kornwalii), ale także poszukiwał chętnych do przekonania się o jego walorach akustycznych i technicznych. I to właśnie w Sawmills zespół zarejestrował swoje pierwsze utwory studyjne. Te trafiły na jego dwie EP-ki: "Muse" (1998 r.) i "Muscle Museum" (1999 r.).
Stali się jedną z największych atrakcji globu
Minialbumy zostały dostrzeżone i na tyle docenione, że grupa mogła wreszcie nagrać debiutanckiego długograja. Ukazał się 1999 r. jako "Showbiz" i odniósł zasłużony sukces. W jego promocji w istotny sposób pomogły koncerty, gdyż trojaczki z Teignmouth pojęły już wtedy, że aby zagrać o największą stawkę, muszą na żywo iść na całość, czyli nie tylko brzmieć lepiej (bardziej ekspresyjnie) niż na płytach, ale także dawać niezwykły show. Tu największe pole manewru miał Bellamy, bowiem jak mało kto, dzięki charyzmie oraz niezwykłej technice i widowiskowości swoich gitarowych popisów, dosłownie hipnotyzował publiczność. To właśnie owe spektakle sprawiły, że jeszcze przed końcem XX w. zaczęło się mówić i pisać, że Muse może bardzo szybko bardzo wiele osiągnąć. I osiągnęło!
W 2000 r. opiniotwórczy "New Musical Express" nagrodził Muse tytułem "Best New Artist", a rok później metalowy magazyn "Kerrang!" uznał go za najlepszy zespół brytyjski. W tymże 2001 r. trio ofiarowało światu swój drugi album - "Origin Of Symmetry", cacko równie udane jak "Showbiz". Ważne, że wraz z tym krążkiem muzyka grupy zyskała sporo cech typowych dla nowoczesnego rocka progresywnego, a to głównie za sprawą brawurowych i dość rozbudowanych popisów Bellamy'ego na klawiszach.
W tym samym roku formacja dała w stolicy Francji (w ogromnej hali Le Zénith) rejestrowany wizyjnie spektakl, który nieco później trafił na DVD i CD zatytułowane "Hullabaloo". Każdy, kto miał kiedykolwiek okazję go posmakowania, wie dobrze, że nie ma żadnej przesady w opinii, iż już wtedy Muse było jedną największych koncertowych atrakcji naszego globu.
Równie ważni jak Queen
Teraz już będzie zdecydowanie bardziej telegraficznie i syntetycznie. W następnych 10 latach: Muse nagrało kolejne trzy znakomite albumy studyjne ("Absolution" - 2003 r., "Black Holes and Revelations" - 2006 r., "The Resistance" - 2009 r.); jeden koncertowy ("H.A.A.R.P." - 2008 r.); wydało dwa kolejne DVD: "Absolution Tour" (m.in. z zapisem rewelacyjnego spektaklu na festiwalu Glastonbury w 2004 r.) oraz "H.A.A.R.P." (wydane razem ze wspomnianym już CD, a będące rejestracją dwóch wielkich występów, jakie muzycy dali dla blisko 150 tys. widzów na dopiero co wtedy otwartym po remoncie Stadionie Wembley); zaszczycili swoją obecnością kilka prestiżowych imprez (m.in. Geldofowskie "Live 8"); zagrali dziesiątki "zwyczajnych" koncertów na całym świecie (wśród nich dwa w Polsce) i zdobyli taką liczbę nagród oraz wyróżnień (głównie jako najlepszy koncertowy zespół świata), że ich listy nikt, nawet wyjątkowo cierpliwy, nie jest w stanie przeczytać.
A teraz do meritum, które w tym wypadku sprowadzi się do dość autorytarnie brzmiącego (proszę mi go nie mieć za złe, ale po prostu wierzę w siebie) stwierdzenia, że Muse, to dla współczesnego rocka zespół równie ważny jak dla ubiegłowiecznego Queen. I żeby wszystko było jasne, na moją opinię nie ma wpływu fakt, że w niektórych utworach śpiewający Bellamy wyraźnie nawiązuje do tego, jak kiedyś swoje pieśni interpretował Freddie. To z jego strony rodzaj hołdu dla wielkiego artysty.
Natomiast co do owego porównania obu grup, to bierze się ono: raz - z pozycji jaką w hierarchii gwiazd swoich epok zajmują obie formacje; dwa - z ogromnej uniwersalności (mam na myśli łatwość, z jaką jednemu zespołowi było dane, a drugiemu jest dane przeskakiwanie od jednego nurtu rocka do drugiego); trzy - lekkość z jaką oba potrafiły (Queen) i potrafią (Muse) łączyć chwytliwe, przebojowe tematy z pomysłami o wiele wartościowszymi; cztery - znakomity warsztat techniczny każdego muzyka i wreszcie pięć - wspomnianą już charyzmę obu frontmanów.
Jeśli już zdecydowano, że nadchodzącą olimpiadę ma afiszować któryś z wykonawców współczesnej sceny brytyjskiego rocka, to postawienie na Muse było strzałem w dziesiątkę.
I jeszcze dla porządku. Pieśń "Survival" ("Matt napisał tę piosenkę, mając na myśli właśnie olimpiadę. Opowiada ona o wielkim przekonaniu i czystej determinacji do zwycięstwa" - z oficjalnej strony zespołu) zostanie wykonana podczas ceremonii otwarcia Igrzysk Olimpijskich.
Muse i "Survival":
Reżyserię całego widowiska powierzono innemu z "żywych symboli" brytyjskiej kultury, reżyserowi filmowemu Danny'emu Boyle'owi (temu od "Trainspotting" i "Slumdoga"). Warto dodać, że w spektaklu wezmą też udział artyści tak wielcy jak Paul McCartney (trudno sobie nawet wyobrazić, aby go nie zaproszono), nieśmiertelne The Who i nie do artystycznego uśmiercenia George Michael, a także przedstawiciele innych nurtów muzyki nie-poważnej: Take That, Snow Patrol i Stereophonics.
PS. 17 września do sklepów trafi kolejny album Muse o tytule "The 2nd Law" (będzie zawierał też "Survival"), a 23 listopada zespół wystąpi w łódzkiej Atlas Arenie.
Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)