Pohoda Festival: Żółty biustonosz i klata z Photoshopa
W dniach 5-7 lipca na lotnisku w słowackim Trenczynie odbyła się kolejna edycja festiwalu Pohoda. W tym roku święto muzyki u naszych południowych sąsiadów, uświetnili swoją obecnością min. Lou Reed, Kasabian, Two Door Cinema Club, Orbital, The Kooks czy Public Enemy.
Na początek smutna refleksja - starzeje się. Co roku na Pohodzie, ku mojej wielkiej radości, panują tropikalne upały. Ich efektem ubocznym, są setki, jeśli nie tysiące pięknych Słowaczek, które preferują ubraniowy minimalizm. Ten styl, w połączeniu z wodą, hojnie rozlewaną na rozpalony tłum przez strażaków, sprawia, że przeciętny przedstawiciel płci brzydkiej, czuje że trafił do jakiejś mitycznej krainy - dobre piwo i piękne kobiety w hurtowych ilościach, odziane w resztki mokrych ciuchów. W tym roku termometry były rozgrzane do tego stopnia, że nawet wyżej opisane efekty uboczne nie cieszyły jak kiedyś. To było umieranie w słońcu od rana do wieczora. Wniosek - jestem stary, albo jestem gejem. Wybieram to pierwsze.
Czwartek był poświęcony pamięci Vaclava Havla. Z tej okazji złamano na Pohodzie tradycje jednego koncertu w pierwszym dniu festiwalu. Zagrali m.in. Plastic People of The Universe, legenda i symbol czeskiej opozycji wobec komunistycznej władzy oraz Lou Reed, którego czeski prezydent był fanem i przyjacielem.
Lou, jak to ludzie z wiekiem, robi się lekkim nudziarzem. Po jakiś 50 minutach koncertu kolega uświadomił mnie, że Lou gra drugi utwór. Istniała spora szansa, że trzeci zagra dopiero na bis - to mógłby być rekord! A repertuar? 70% ze wspólnej płyty z Metallicą, 30% to twórczość The Velvet Underground - czyli 2 razy "Lulu" i 1 klasyk.
Piątek trzydziestotysięczny tłum spędził na walce z upałem - koncerty w namiotach, gdzie można było schować się przed słońcem cieszyły się więc największym wzięciem. Kierując się tą logiką trafiłem na koncert zespołu Amatorski. Spokojna elektronika przywoływała na myśl twórczość The xx, w nieco bardziej stonowanej wersji - jeśli można być jeszcze bardziej stonowanym niż zdobywcy Mercury Prize. W tym samym czasie w wieczornym, ale ciągle niesłabnącym słońcu, na jednej z aren prezentował się zespół Givers. Co rozdają? Trochę bluesa, reggae, country - czyli gatunki, za którymi nie przepadam. Młodzi Brytyjczycy (razem wzięci mają chyba mniej lat niż ja) dzielą się tym wszystkim w tak bezpretensjonalny sposób, że mimo wszystko chętnie te dary przyjąłem. The Heavy prezentowali się jak Blues Brothers, z mocno podkręconymi gitarami. Ostry funk, rock, swing, a nawet walczyk podszyty bluesem. Do tego charyzmatyczny leader, który tchnął życie w zmęczoną słońcem publiczność. To było to!
Zerknąłem też na chwilkę na Two Door Cinema Club i Submotion Orchestra - ciekawe połączenie instrumentów dętych i podprogowych basów. Punktem kulminacyjnym ich występu była spokojna suita z solową partią trąbki, pięknie zaśpiewana i rozciągnięta w mocną końcówkę z niskimi dźwiękami na drugim planie. Później musiałem się ewakuować - dosłownie!
Piątkowy plan zajęć przerwała bowiem niesamowita burza, która w kilka minut sprawiła, że zapadły ciemności. Organizatorzy świetnie poradzili sobie z ewakuacją terenu do przylotniskowych budynków lub baraków. Godzinna obsuwa w programie pomieszała trochę w programie przez co spóźniłem się na Elbow, ale za to zobaczyłem Screaming Females. Grzeczna pani wokalistka i gitarzystka w jednym, z fryzurą a la Edith Piaf i szkolnym fartuszku, przywaliła punk rockiem w wersji, którą lubię najbardziej - proste chwytliwe melodie, bez żadnych udziwnień.
Można ich: nie lubić, zarzucać im arogancję, zblazowanie, wieśniackie koncertowe wstępy do utworów, przywodzące na myśl zespół IRA, machanie flagami jak na koncertach Ich Troje... Tylko że: są na szczycie, są Wyspiarzami więc ich znudzenie jest nabyte, wieśniackie wstępy grają do "Underdog", a nie do "Bierz mnie", a na wspomnienie flag brytyjskiej i angielskiej przed sceną w trakcie "Lost Souls Forever" mam gęsią skórkę. Panie i Panowie - Kasabian! Są po prostu wielcy i udowodnili to w godzinę w Trenczynie. Punktem kulminacyjnym ich występu był "Vlad the Impaler", w czasie którego nie stał już nikt. Panowie zamienili się w klasycznych MC's i porwali transowym beatem, wszystkich zgromadzonych na płycie lotniska. Skończyli "Fire" i po odśpiewaniu a capella bitelsowskiego "She Loves You" Tom Meighan odprowadził podchmielonego Serge'a Pizzorno ze sceny.
Sobota obudziła wszystkich jeszcze większym upałem niż był dzień wcześniej. Co ciekawego działo się tego dnia? Hypnotic Brass Ensamble - 8 braci, a w zasadzie to wypada napisać "brothers", bo ci grający na dętych instrumentach muzycy, wyglądali jakby właśnie urwali się z ulicznej bójki w Brooklynie. Do tego hip hop, jazz, tatuaże i na koniec żółty biustonosz którym został trafiony jeden z muzyków. Jak podsumowała moja żona: Zasłużył sobie facet, kaloryferem jak z Photoshopa. Chew Lips - przypominający Gossip. Utwór zapowiedziany przez wokalistkę jako jej ulubiony, niebezpiecznie zbliżał się jednak do Eurowizji. The Ills - słowacka wersja Tides From Nebula. Czterech świetnych instrumentalistów. Zabawnie zrobiło się kiedy w połowie koncertu, jakiś miejscowy fan krzyknął: "A może wreszcie cos zaśpiewacie?" (zespół, podobnie jak jego polski odpowiednik, nie posiada wokalisty). Warpaint - świetny, hipnotyzujący koncert, zakończony długą transową improwizacją. Na bis dostaliśmy piękną balladę na głos i gitarę, z wplecionym fragmentem "Because the Night. Emily Kokal wie jak rozkochać w sobie człowieka! The Horrors - duch Joy Division unosił się do końca ich koncertu, a fanki zgromadzone przed sceną miały szanse wykrzyczeć się do bólu.
Atrakcje pozamuzyczne? Jak zwykle pierwsza klasa! Obok takich uciech, znanych zresztą z zeszłych lat, jak silent disco, namiot z grami planszowymi, poranne seanse jogi, warsztaty taneczne, wybór alkoholi od piwa, przez wino po wódkę, pojawiły się też nowe - basen, ścianka wspinaczkowa i.... roller disco, gdzie na torze dla rolkarzy, przygrywali przez cały dzień znakomici DJ-e.
Ech, aż żal że następna Pohoda dopiero za 365 dni...
Tomasz Balawejder, Trenczyn