Najciekawsze alternatywne płyty 2010
- Wydaje mi się, że obecnie panuje sytuacja takiego wrzenia. Dużo ciekawych rzeczy dzieje się pod skorupą, którą jest muzyka popowa i popkultura. Tam jest tak dużo fajnych dźwięków, które pulsują gdzieś tam głęboko... - tak rok 2010 w muzyce komentował w rozmowie z INTERIA.PL Tymon Tymański. Trudno nie przyznać racji jednej z ikon polskiej sceny niezależnej.
Poniżej znajdziecie subiektywną dziesiątkę najciekawszych - nie najlepszych, bo muzyka to nie wyścigi - płyt alternatywnych 2010 roku. Jednocześnie zapraszamy Was do dyskusji, jakich płyt Waszym zdaniem zabrakło w tym zestawieniu i jak oceniacie wymienione poniżej albumy. Lista została ułożona w kolejności alfabetycznej. Tak było najsprawiedliwiej.
Arcade Fire - "The Suburbs"
Nagrać artystycznie wybitny album, który bez problemów może trafić do szerokiej publiczności, jest ambicją wielu muzyków. Arcade Fire takie aspiracje przekuwają w rzeczywistość. "The Suburbs" to muzyczna, wielowątkowa i wielogatunkowa epopeja. Znakomicie odzwierciedla to kompozycja "Rococo", w której znajdzie się miejsce dla orkiestrowych pasaży, syntetycznych klawiszy, czy wreszcie całkiem noise'owej gitary. A wszystko dostojnie finalizuje klawesyn.
Zresztą kolidowanie odmiennych muzycznych rzeczywistości jest pewną zasadą na "The Suburbs". I choć muzyka na tej płycie skacze z gatunku na gatunek, to album jest bardzo spójnym dziełem. Także pod względem tekstowym. Pisanie o koncept-albumie byłoby sporym nadużyciem, zwłaszcza że to pojęcie zostało skutecznie wynaturzone. Ale lider zespołu Win Butler i jego urocza małżonka Regine Chassagne przez całą długość albumu snują nostalgiczną opowieść o tęsknocie za beztroskim dzieciństwem.
Zobacz klip Arcade Fire do utworu tytułowego:
Ariel Pink's Haunted Graffiti - "Before Today"
Ależ ta płyta brzmi - "Before Today" to przykład idealnie zbalansowanego lo-fi. Z jednej strony słuchacz czuje, że ta przedziwna i ekscentryczna płyta została nagrana w domu (choć nie została...). Z drugiej, jej brzmieniowe upośledzenie nie razi, a intryguje. To krok naprzód w porównaniu z wcześniejszymi, magnetofonowymi "nagrywkami" w sypialni Ariela Pinka. Krok, który wielu fanów wcześniejszych dokonań artysty uznało za zdradę artystycznego credo. Być może, ale nawet jednorazowy odsłuch takich kompozycji jak "Round And Round", "Can't Hear My Eyes" czy "Butt-House Blondies" zamyka usta wszelkiej krytyce.
Zobacz klip Ariel Pink's Haunted Graffiti do "Bright Lit Blue Skies":
Deerhunter - "Halcyon Digest"
Na czwartym studyjnym albumie zespół Bradforda Coxa osiągnął apogeum i stworzył muzykę ponadczasową. Ponadczasową, to znaczy sięgającą w przeszłość i tradycję, jednocześnie tworzącą nową jakość i mocno patrzącą w przyszłość. To oczywiste znaki rozpoznawcze muzycznego arcydzieła.
Jednocześnie Deerhunter nie przestają zaskakiwać słuchacza, bo prawie każdy utwór - choć tworząc jedną powieść - jest z innej bajki. I - to może zabrzmi kontrowersyjnie - bajki dziejącej się w krainie muzyki pop. Bo pomimo wszystkich eksperymentalnych ciągotek, mało kto potrafi pisać takie piosenki jak Deerhunter. Mało też w 2010 roku było tak wyjątkowych finałów albumów jak ponad 7-minutowa kompozycja "He Would Have Laughed", poświęcona tragicznie zmarłemu Jay'owi Reatardowi.
Zobacz klip Deerhunter do utworu "Helicopter":
Gonjasufi - "A Sufi And A Killer"
W sumie ten album powinien znaleźć się w podsumowaniu najlepszych płyt z muzyką elektroniczną. Albo nawet hiphopową. W sumie... Gdyby nie kilka szczegółów, z których najważniejsze to mocne odwołania "A Sufi and a Killer" do narkotycznego acid rocka. A tak, przez niedefiniowalność i w efekcie współpracy z wieloma producentami (Main Frame, Gaslamp Killer czy Flying Lotus), Gonjasufi (naprawdę Sumah Ecks), trafił po prostu do zestawienia najlepszych płyt alternatywnych 2010.
"Ci, którzy tęsknili za czasami, gdy instrumentalny hip hop był gęsty, ciężki i chropawy, poczują się tu jak w domu, ale i fani indyjskiej muzyki rozrywkowej wykroją z tego muzycznego tortu coś dla siebie. Sumah wybiera się też na wycieczkę w stronę szalonego rock'n'rolla. Potrafi być również w stu procentach funkowy, by po chwili przejść do estetyki syntetycznych perkusji i 8-bitowych melodyjek" - pisaliśmy w naszej recenzji.
Sprawdź Gonjasufiego i "DedNd":
LCD Soundsystem - "This Is Happening"
Jeżeli "This Is Happening" ma zamknąć trylogię LCD Soundsystem i być ostatnim studyjnym akcentem w historii projektu misiowatego Jamesa Murphy'ego, to z jednej strony należy się cieszyć i skakać, a z drugiej płakać i rozdzierać szaty. Skąd to znaczące spolaryzowanie uczuć? Bo trzecia płyta formacji jest dziełem ocierającym się o perfekcję i trudno sobie wyobrazić stosowniejsze zamknięcie rozdziału pod tytułem "LCD Soundsystem". Z drugiej strony, jeżeli Murphy'emu udało się po dwóch znakomitych płytach nagrać kolejny rewelacyjny album, to może "czwórką" zdołałby przeskoczyć dotychczasowe osiągnięcia? Hmm... "To jest tylko dobra płyta, która po pięciu przesłuchaniach staje się bardzo dobrą płytą, po dziesięciu - ociera się o geniusz i uzależnia" - napisaliśmy w naszej recenzji "This Is Happening".
Zobacz klip LCD Soundsystem do "Drunk Girls":
Liars - "Sisterworld"
Najprawdopodobniej najbardziej osobliwa płyta 2010 roku. Liars w pełni zasługują na łatkę "art punk". Eksperymentami i progresywnym podejściem do dźwięku zawstydzają wszystkich mających artystowskie pretensje. Bezkompromisowością i agresywnością nokautują każdego, kto dumnie pręży się w punkowym buncie. Na każdym albumie, także i na "Sisterworld", dla Liars standardem jest to, co zaprzecza wszelkim wzorcom. O ile w słowniku Liars istnieje pojęcie standardu.
Na "Sisterworld" osiągnęli mistrzostwo w żonglowania klimatem i brzmieniem, tak by zaniepokoić i zgnębić słuchacza. Bo Liars - to chyba należało zaznaczyć na wstępie - nie słucha się dla przyjemności, nawet tej masochistycznej. "Sisterworld" to zwycięstwo brawurowej odwagi i bezkompromisowości nad schematami i muzycznym bezpieczeństwem. To alternatywna przestrzeń nie tylko wobec muzyki mainstreamowej, ale i niezależnej.
Zobacz klip Liars do "Scissor":
Mi Ami - "Steal Your Face"
Dla niżej podpisanego absolutne objawienie 2010 roku. Po znakomitym debiucie "Watersports" z 2009 roku, trio dokonało rzeczy wręcz niemożliwej i nagrało album jeszcze bardziej kompleksowy w swej ekstremalnej ekspresji. Mi Ami to trio (obecnie już duo...), ale liczebność składu i klasyczne instrumentarium (gitara, perkusja i bas) może być mylące.
Części składowe muzyki Amerykanów to transowy i nokautujący rytm, przestrzenny i melodyjny bas, wreszcie hałaśliwa i ostra gitara. Poza tym mamy jeszcze dwa elementy, które czynią Mi Ami grupą unikatową. To niesamowity wokal, który - jak to wyraziście zauważył serwis Pitchfork - przypomina "skrzek umierającego pterodaktyla". Jest jeszcze zaskakująca produkcja, jak na ślizgające się po muzyce noise i post-hard core brzmienie. Mianowicie płytę nagrano z dubowym pulsem, co było posunięciem wizjonerskim i genialnym. Poza tym Mi Ami to rewelacyjny zespół koncertowy, o czym mogliśmy się przekonać podczas ich krakowskiego występu. Jeden z kolegów w szaleństwie pod sceną tak się spocił, że... zalało mu telefon komórkowy. Autentyczna historia.
Zobacz Mi Ami w akcji:
The National - "High Violet"
Szlifowana na czterech poprzednich płytach formuła zajaśniała na "High Violet" nieprawdopodobnym blaskiem. The National nagrali bez wątpienia swój najlepszy album. Niby nic się nie zmieniło. Wokalista Matt Berninger wciąż przybija grobowym, zamglonym głosem. Perkusja niestrudzenie wybija marszowy, żołnierski rytm, przywołując dokonania Joy Division. Pobrzękujące gitary nie dają spokoju, niczym uciążliwe insekty. Ciepły bas przygnębia, ale i koi. Ale aby nie zrobiło się zbyt przytulnie, momentami pojawiają się lodowate krople fortepianu, znów przywołujące dokonania zespołu Iana Curtisa. Innym razem chłodem poraża sekcja smyczkowa.
Konsekwencja i przywiązanie do własnego muzycznego "ja" stały się potężnymi atutami The National. Dzięki nim powstały takie niezaprzeczalne perły jak "Sorrow", "Anyone's Ghost" czy przede wszystkim "Afraid of Everyone". Takich piosenek nie pisze się na pierwszej próbie zespołu...
Zobacz klip The National do "Bloodbuzz Ohio":
New York Crasnals - "Women In Love, Men In Uniforms"
Krok po kroku krakowskie trio New York Crasnals buduje pozycję najambitniejszego gitarowego zespołu w Polsce. Właśnie z tego powodu zespół trafił do powyższego podsumowania. "Women In Love, Men In Uniforms" trudno ubrać w jakikolwiek gatunkowy uniform. Jeżeli już zostalibyśmy do tego zmuszeni, to formacja zostałaby odkomenderowana do dywizji post-rockowych, tudzież mathrockowych. Bo ta płyta z jednej strony hipnotyzuje lejącymi się ścianami gitar, by zaraz zamącić obraz kolejnym muzycznym wzorem, jakby wcześniej rozrysowanym na uniwersyteckiej tablicy.
Czasami zmiany tempa są tak bezwzględne, że aż pozytywnie irytujące, trzymające słuchacza w przyjemnym napięciu. Aby jednak nie zrobiło się zbyt nieoczywiście-oczywiście, eksperymentalną formułę doprawiono na przykład jazzowymi jazdami saksofonu, folkowo-ogniskowymi wtrętami czy pijacko-barowym klimatem. New York Crasnals zaznaczają, że choć szanują melodie, to zależy im głównie na dekonstrukcji i unikaniu szablonów. "Women In Love, Men In Uniforms" dowodzi, że nie są to jedynie chwytliwe hasła rzucane w trakcie wywiadów, ale artystyczny manifest udokumentowany na płycie - jednej z najambitniejszych w 2010 roku w Polsce.
Zamiast klipu New York Crasnals i "Incident":
Tame Impala - "Innerspeaker"
Chyba najbardziej retro płyta w tym zestawieniu. Nawet skład Australijczyków jest mocno vintage - to klasyczne rockowe power trio. "Innerspeaker" to ich debiut, który narkotycznymi, słonecznymi harmoniami, mechatymi gitarami i brzęczącym basem przywołuje epokę pop-rockowej psychodelii z przełomu lat 60. i 70. zeszłego stulecia. Jest jeszcze nietuzinkowy perkusista, który zazwyczaj wybija rytm jak w podręcznikach przykazano, ale potrafi też wprawić w zdumienie taktem żywcem wyjętym z pierwszego albumu "madchesterskich" The Stone Roses.
Pomimo tylko szóstki dłoni zaangażowanych w powstanie "Innerspeaker", album brzmi potężnie i bardzo gęsto. Nawet pojedyncze partie solo perkusji (jest takowe w "Half Full Glass Of Wine"!) brzmią obficie. Dodajmy, że Tame Impala szybko znaleźli wielu fanów wśród muzycznych gwiazd, a największymi admiratorami twórczości Australijczyków są członkowie MGMT.
Zobacz klip Tame Impala do "Solitude is Bliss":
Zebrał i podsumował: Artur Wróblewski