Matt Elliott: Zanim umrę

"One more before I die" - tymi słowami brytyjski muzyk Matt Elliott zapowiedział ostatni utwór katowickiego koncertu, inaugurującego festiwal Ars Cameralis. Samobójcza atmosfera jego muzyki kontrapunktowana jest subtelnym, czarnym poczuciem humoru.

Matt Elliott podczas katowickiego występu w Hipnozie
Matt Elliott podczas katowickiego występu w HipnozieINTERIA.PL

Ostatni raz występował w Polsce cztery lata temu, tuż po wydaniu płyty "Drinking Songs", znaczącej nowy rozdział jego twórczości. Porzucił wtedy elektroniczne eksperymenty Third Eye Foundation na rzecz gitarowego songwritingu. Jego sceniczne występy łączą jednak w sobie obydwie strony tej melancholijnej twórczości. Proste, smutne piosenki śpiewane przy gitarowym akompaniamencie rozwijają się w głośne, noiseowe kompozycje. Równie ważnym instrumentem, co gitara (Elliott używa podczas koncertów dwóch: akustycznej i elektronicznej) jest leżąca na ziemi przed nogami muzyka aparatura: przestery, loopy, efekty. Efekt porażający.

Katowicki występ Matta Elliotta, który odbył się w jazz clubie Hipnoza, nie szedł jednak po myśli artysty. Rozpoczynające koncert "Chains" dwukrotnie przerywane zostawało przez Elliotta z powodu "kłopotów technicznych". Coś tam trzeszczało na kablach, przebijało na pokrętłach, przerywało w głośnikach. "Third time fuckin' lucky" - wymamrotał niedbale z charakterystycznym akcentem przed kolejną próbą. Ze złośliwością rzeczy martwych będzie się zmagał do końca występu, rzucając od czasu do czasu przepraszające spojrzenia w kierunku publiczności.

Najważniejsze były jednak piosenki. Eliott wykonywał repertuar ze wszystkich trzech "songowych" płyt. Drinking, Failing i Howling Songs. Trylogia elegijnej rozpaczy. Na żywo brzmią one wyraźniej, niż na płytach, gdzie ściszony wokal Elliotta często schowany jest za muzycznym akompaniamentem. Podczas koncertu jego głos nie jest tylko kolejnym instrumentem, wykonywane na żywo kompozycje zyskują piosenkowy charakter. Gorzej było z ich muzyczną zwartością - częściowo wskutek wspomnianych problemów technicznych nie słychać było wszystkich atrakcji, które Elliott, porzuciwszy gitary, pochylony do przodu z palcami przy rzędzie pokręteł, próbował ze zmiennym szczęściem generować.

Był jednak w trakcie katowickiego występu Elliotta moment niezwykły, chwila, która wynagradza wszelkie rozczarowania, unieważnia wcześniejsze usterki, niespodziewanie wykracza poza wcześniejsze oczekiwania. Pod koniec koncertu artysta z właściwą sobie nonszalancją (chwilę wcześniej, przyznał, że "jest potwornie zmęczony") rzucił: "Dobrze, to jeszcze dwie piosenki. Jedna smutna, druga - wesoła". I zaczął grać "Gloomy Sunday". Nie wiem czy klasyk, którego najsłynniejszym wykonaniem jest przeraźliwie smutna wersja Billie Holiday, znajduje się w koncertowym repertuarze Elliotta. Ważne było co innego - ta piosenka, ze swoją samobójczą aurą, idealnie pasuje do twórczości brytyjskiego muzyka. Było w tym intuicyjnym odkryciu coś z nagłej epifanii, jakby chciało się wykrzyknąć: "Eureka! To jest właśnie ta piosenka!".

Po koncercie organizatorzy zapowiedzieli jeszcze jedną atrakcję: didżejski set Matta Elliotta, afterparty z jego laptopowym udziałem. W opustoszałej sali klubu Hipnoza niepostrzeżenie rozpoczął się drugi, niepozorny koncert. Na scenie, obok pustego krzesła, stały na stojakach dwie gitary. "'Til it's gone and it's gone and it's gone" - jak śpiewał w wieńczącym koncert "Planting Seeds".

P.S. Przed Mattem Elliottem wystąpiło francuskie trio My Name Is Nobody, które wdzięcznie kokietowało publiczność czytanymi w języku polskim zapowiedziami kolejnych utworów. Elliott zaczął swój koncert od przyznania się do nieznajomości języka polskiego. Umiem tylko: "Jak się masz?", "Dziękuję" i "Na zdrowie" - rzucił na powitanie, po czym przechylił trzymaną w dłoni szklaneczkę. Jak na autora "Drinking Songs" przystało.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas