Reklama

Linkin Park we Wrocławiu: Troszeczkę hałasu (relacja)

W czwartek, 5 czerwca, na barwnie rozświetlonym Stadionie Miejskim we Wrocławiu, przy bardzo dobrej frekwencji, wystąpił amerykański zespół Linkin Park. Jaki to był koncert?

Występ Linkin Park nie zaczął się może od trzęsienia ziemi, ale już finisz niewątpliwie fale sejsmiczne wywołał, zwłaszcza takie pozycje w repertuarze Amerykanów jak "Numb", "In The End", "Faint", "Crawling" czy "What I've Done", czyli po prostu koncertowe pewniaki.

Nie było trzęsienia ziemi na początku ani też w środku, ponieważ zespół na scenie zachowywał się wyjątkowo luźno i z pewną rezerwą. Zwłaszcza jeśli przypomnimy sobie poprzedni koncert Linkin Park w Polsce, podczas festiwalu Orange Warsaw w 2012 roku. Wtedy - hałaśliwa rebelia. Teraz - troszeczkę hałasu. Niby tu hałas i tam hałas, ale jednak proporcje i nastawienie inne. Zamiast agresji - uprzejmy profesjonalizm.

Reklama

Oszczędzał się zwłaszcza wokalista Chester Bennington, tym razem jakby wycofany. Nietypowo dla siebie nie skakał po scenie jak dziki i nie zdzierał gardła do granic możliwości, szaleństwa te stosował zachowawczo, czego nie dało się nie zauważyć. Wymowny moment: w utworze "In The End" wokalista zupełnie odpuścił emocjonalny i wykrzyczany fragment zaczynający się od słów "I've put my trust in you...", zostawiając to publiczności.

Paradoks polega na tym, że Linkin Park nagrali właśnie - i niebawem wydadzą - najbardziej agresywną i rockową płytę od czasów "Meteory" i "Hybrid Theory", tymczasem koncertowy "mindset" muzyków był jeszcze zorientowany na klimat albumów "A Thousand Suns" i "Living Things". Występ często więc przeobrażał się w DJ-ski set, momentami nawet, ale krótkimi, podążający bezkompromisowo w stronę Aphex Twina, jedną z inspiracji grupy.

Absolutnie nieprzypadkowo motywem przewodnim show był utwór "Catalyst", którego dźwięki powracały w trakcie spektaklu. Zawiedzeni czuć się mogli fani brzmienia Linkin Park z czasów "Meteory", ale przecież zespół rozpoczął swoje eksperymenty z Rickiem Rubinem już kilka lat temu, był zatem czas, żeby się przyzwyczaić.

Dzisiejsze, koncertowe brzmienie Linkin Park można by określić tak: Rage Against The Machine spotyka Justina Timberlake'a, a następnie razem imprezują ze Stevem Aokim (to właśnie amerykański DJ odpowiada za promocyjną wersję singla "A Light That Never Comes", który również wybrzmiał we Wrocławiu, tuż po świeżutkim i nieźle już funkcjonującym na żywo "Until It's Gone" z nowej płyty).

Podczas gdy wycofany był Chester Bennington, pierwsze skrzypce grał Mike Shinoda, znany z tego, że jest człowiekiem-orkiestrą. Rapował, śpiewał, grał na gitarze, klawiszach, ale przede wszystkim wziął na swoje barki cały show - rozmawiał z publicznością, mobilizował pozostałych członków grupy oraz, wiem jak to banalnie brzmi, ale... zarażał pozytywną energią. Realizator transmisji na telebimach szybko wychwycił, że to właśnie ubrany w biały t-shirt Shinoda ma swój dzień i pokazywał głównie jego, kosztem Chestera, który tym razem zadowolił się rolą drugoplanową. Szeroki uśmiech Mike'a z biegiem kolejnych utworów stał się najbardziej charakterystycznym obrazkiem z tego koncertu.

Michał Michalak, Wrocław

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Linkin Park
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy