Years & Years: Straciliśmy niewinność (wywiad)

Years & Years to nowa nadzieja brytyjskiej sceny muzycznej /fot. Ian Gavan /Getty Images

- Nie chciałbym być zblazowanym muzykiem, któremu odbiło i który wciąga koks z ciał nagich modelek - mówi ze śmiechem Emre Turkmen, odpowiedzialny za elektronikę i beaty w Years & Years. Brytyjczycy w tym roku dwukrotnie wystąpią w Polsce: na Spring Break w Poznaniu i podczas tegorocznej edycji Open'er Festival w Gdyni.

Pęd, szybkość, zmiana - to słowa, które definiują ostatnio przestrzeń, w jakiej znajduje się trio Years & Years. Jeszcze rok temu inwestowali zarobione w korporacjach pieniądze w swą artystyczną karierę, rzucali West End, by skupić się na muzyce, dziś mają status najbardziej gorącego debiutanta roku 2015 (tak: BBC, prestiżowy plebiscyt Sound of 2015), a także numer 1 na brytyjskiej liście singlowej (ultraprzebojowy "King"). O tym, że disco może mieć duszę, Disclosure i Avicii to nie to samo, a Polacy to najlepsza publiczność na świecie, mówi w wywiadzie dla Interii Emre Turkmen.

Reklama

Zacznijmy od lizusostwa - gratulacje z okazji waszego pierwszego numeru jeden w Anglii [rozmawiamy parę dni po tym, jak "King" z miejsca wdrapało się na szczyt brytyjskiej listy przebojów - przyp. aut.]!

- Dzięki stary! To niesamowite.

Słuchaliście BBC w niedzielę z wypiekami na twarzy [najnowsze notowanie listy prezentowane jest właśnie w niedzielne popołudnia w BBC Radio 1 - przyp. aut.]?

- Dzień wcześniej dostaliśmy cynk, że jest możliwe, że trafimy na szczyt, zresztą wskazywały na to wstępne wyniki sprzedażowe, które docierały do nas na przestrzeni całego tygodnia. Traktowaliśmy to jednak z pewną rezerwą, bo Ellie Goulding, nasza główna rywalka o pierwsze miejsce, ma się nadal wspaniale (śmiech). Musieliśmy więc słuchać BBC, by na 100% potwierdzić wcześniejsze podejrzenia.

Zobacz teledysk "King":

Co działo się w waszych głowach, gdy ogłaszano wyniki?

- Niewiara i szczęście. Szok! Nie mogliśmy uwierzyć w to, co się stało. Liczyliśmy po cichu na pierwszą dziesiątkę, niemniej nasze poprzednie single nie radziły sobie przecież specjalnie szczególnie, więc jakakolwiek pozycja w czołowej czterdziestce byłaby dla nas satysfakcjonująca. A tu proszę, taki sukces. To uskrzydla i pokazuje, że ogrom pracy, jaki włożyliśmy ostatnio w ten projekt, został wynagrodzony.

Niestety? Zdaliście pewien egzamin, nadzieje w was pokładane zostały spełnione. Tacy Radiohead nigdy nie mieli singlowego numeru 1 w ojczyźnie.

- Sęk w tym, że nie umiałbym nigdy pomyśleć o sobie w kategorii "gwiazdy", a już na pewno bardzo daleko nam do Radiohead. Chcemy dawać ludziom radość, byłoby fajnie, gdyby udało nam się nie utracić pewnej normalności, którą w sobie mamy. Nie chciałbym być zblazowanym muzykiem, któremu odbiło i który wciąga koks z ciał nagich modelek (śmiech).

Obawiam się jednak, że jesteście na właściwej drodze, żeby awansować do kategorii gwiazdy. W plebiscycie BBC Sound of 2015 pokonaliście murowanego faworyta - Jamesa Baya, do tego dochodzą wyprzedane koncerty, szał fanów.

- Jeśli chodzi o rywalizację z Jamesem - nie ustawiałbym tego na zasadzie "przegrany-wygrany". Muzyka to nie wyścig. Nagrody są świetne, zawsze łechcą próżność, ale tak naprawdę niewiele zmieniają. Każda nagroda jest swego rodzaju ukoronowaniem tego, co do tej pory zrobiłeś. Czy może mieć to jednak wpływ na twoją przyszłość? My staramy się po prostu robić jak najlepiej to, co robiliśmy do tej pory. Z nadzieją, że trafimy do ludzi. Zgadzam się jednak z tobą, że ostatnie miesiące są szalone i mam nadzieję, że takie pozostaną. Na przykład: nie możemy doczekać się ponownych występów w Polsce, koncert w twoim kraju jest naszym absolutnie ukochanym spośród tych, jakie zagraliśmy do tej pory [Y&Y grali na Tauron Nowa Muzyka 2014 - przyp. aut.].

Miło to słyszeć. Mam nadzieję, że nie mówisz tego z czystej kurtuazji (śmiech).

- Nie, skądże! Wy, Polacy, jesteście szaleeeeeeeeeeeeeeni, niezwykle energetyczni. Pamiętam, że dziesięć minut przed naszym występem nie było prawie nikogo pod sceną. Pomyśleliśmy wtedy: OK, niech to będzie taki ćwiczebny koncert, skoro nikt nie chce nas słuchać. Ale zaraz potem zaczęły schodzić się tłumy.

W planach macie dwa koncerty w Polsce - w kwietniu, podczas poznańskiego Spring Break, a potem w lipcu na Open'er Music Festival.

- Nie mogę się doczekać. Słyszeliśmy wiele dobrego o Open'erze, że to jedna wielka impreza, ciekawy jestem również Spring Break, z tego co mi wiadomo, grają tam sami debiutanci.

Przyznasz też, że trafiliście na dobry czas dla muzyki tanecznej, która przestaje być postrzegana jedynie jako nieodłączny element imprezy.

- Masz rację. Uwielbiamy syntezatory i rytm, dlatego muzyka taneczna wydawała nam się naturalnym wyborem. Z drugiej strony, nie chcieliśmy proponować jedynie łupanki, próbujemy wpleść w naszą twórczość dużo emocji. Pop i prostota to nie są synonimy. Możesz grać chwytliwie i przebojowo, ale to nie musi z miejsca oznaczać, że rezygnujesz z głębszego przekazu. Podoba nam się, jak muzyka popowa obecnie wychodzi poza granice strefy komfortu, jak próbuje wymyślić się na nowo, jak wiele emocji może próbować nieść. Weźmy na przykład ostatnią płytę Caribou, "Our Love"...

.... tak, to doskonała płyta! Pełna pięknych utworów o miłości, a przecież tak bardzo syntetyczna.

- No właśnie. Dawno nie słyszałem czegoś tak niezwykle intymnego. Choć, z drugiej strony, jeśli spojrzysz na listy przebojów, to dzieje się na nich wiele złego.

Może pokuszę się o wymienienie paru nazw. Avicii, David Guetta...

- (śmiech) Ty to powiedziałeś. Nie chciałbym, byśmy się źle rozumieli: mam wiele szacunku dla ich twórczości, piszą przecież przebojowe kompozycje, ale to jest jakieś takie mechaniczne, bez specjalnej głębi. A przykłady Disclosure, Little Dragon, Caribou, a mam nadzieję, że i nasz, pokazują, że można tworzyć świetne piosenki, a jednocześnie próbować sięgnąć dalej. My zapewne mamy trochę prościej, Olly [Alexander - wokalista i klawiszowiec, przyp. aut.] dysponuje wspaniałym głosem, niemal soulowym, którym idealnie potrafi wyrażać emocje. I nawet przez chwilę myśleliśmy, że może właśnie powinniśmy zająć się soulem, niemniej na dłuższą metę wydało się nam to nudne, pozbawiłoby to naszą twórczość aspektu radości, imprezowego nastroju, który jest dla nas bardzo ważny. Poza tym, robienie soulu byłoby pójściem na łatwiznę. Po co kolejny projekt á la Sam Smith?

Wspomniałeś o Ollym, jest obdarzony ogromną charyzmą - to był celowy zabieg, by to właśnie on skupiał na sobie uwagę mediów i fanów, był niejako na przedzie?

- (śmiech). Nigdy o tym nie myślałem. Ale wydaje mi się naturalne, że to ten, który dzierży mikrofon, znajduje się w centrum zainteresowania. W grupie zawsze musi być lider, a Olly, również biorąc pod uwagę jego doświadczenie aktorskie, idealnie nadawał się do tej roli. Ani Mikey [Goldsworthy, basista zespołu - przyp. aut.] ani ja nie czujemy się specjalnie dobrze na świeczniku, więc to Olly musi martwić się o wizerunek zespołu (śmiech).

Premiera waszej płyty jest przewidziana na czerwiec, a materiał, który będzie na niej zgromadzony, podsumowywać będzie praktycznie ponad trzy lata waszej ciężkiej pracy. Czujecie ulgę, że to, na co tak długo czekaliście, wreszcie się wydarzy?

- To normalne, że przygotowanie debiutanckiej płyty trwa latami i cieszymy się, że wreszcie będziemy mogli pokazać publicznie ten zestaw piosenek. Te nagrania, które do tej pory słyszeliście, stanowią dobrą zapowiedź zawartości płyty. Z paru kompozycji musieliśmy zrezygnować, by zastąpić je zupełnie nowymi. Inne z kolei trochę ewoluowały. Bardzo chcielibyśmy pokazać się z różnych stron, cały arsenał naszych możliwości. A gdy już ta płyta się ukaże - zabrać się za pisanie kolejnej (śmiech).

Zobacz teledysk "Take Shelter":


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Years & Years
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama