Reklama

"Nie jestem perfekcyjny"

Trent Reznor jest postacią wyjątkową. To władca absolutny w grupie Nine Inch Nails. Komponuje muzykę, pisze teksty, sam nagrywa partie instrumentalne, a muzyków "wynajmuje" tylko na trasy koncertowe. I wychodzi mu to perfekcyjnie, choć sam twierdzi coś zupełnie innego. Tak perfekcyjnie, że wydany po sześcioletniej przerwie album "With Teeth" zadebiutował w maju 2005 roku na pierwszym miejscu amerykańskiej listy przebojów "Billboard"! Nie zrobiło to jednak na Reznorze większego wrażenia. Przecież jego poprzednia płyta, "The Fragile" z 1999 roku, również dokonała tej sztuki. A dla niezorientowanych - Nine Inch Nails nie grają łatwej muzyki, single zespołu nie hulają co pół godziny w telewizyjnych stacjach i rozgłośniach radiowych. Mimo to zespół ma rzesze zagorzałych fanów. W poniższym wywiadzie dowiecie się, dlaczego musieliśmy czekać aż sześć lat na nową płytę Nine Inch Nails, usłyszycie o lunatyku rządzącym Stanami Zjednoczonymi, współpracy Reznora z Davem Grohlem (Nirvana, Foo Fighters) i byciu "cool".

Dlaczego nagranie płyty zajęło aż tak dużo czasu. Czy miałeś w tym okresie jakąś twórczą blokadę?

Muzykę zacząłem tworzyć na początku 2004 roku. Po kilku miesiącach skomponowałem materiał na półtorej, może nawet na dwie płyty. I właściwie wszystko miałem zmiksowane już na jesieni zeszłego roku. Ale samo wydanie płyty zajęło więcej czasu, ponieważ moje życie w tym czasie... Pogrążyłem się w uzależnieniu i rozpaczy. I potrzebowałem się oczyścić i odrodzić.

Podobnie było w 2001 roku, kiedy to zakończyłem wyczerpującą trasę koncertową. Wtedy również potrzebowałem czasu, żeby poznać ponownie siebie, poczuć się komfortowo we własnej skórze. Zrobić ze sobą porządek. Ponownie poczuć pragnienie tworzenia nowej muzyki. Zapytać samego siebie, czy mam jeszcze coś do zaproponowania.

Reklama

Dlatego nagranie i wydanie nowej płyty zajęło aż tyle czasu. Mam jednak nadzieję, że efekty są dobre. To nie wyglądało tak, że pewnego dnia obudziłem się jako alkoholik. Niestety, "zapracowałem" na to latami. Co gorsza zrzucałem winę na inne osoby, okłamywałem samego siebie. Całe tego typu gówno.

Czy stawiasz sobie wysokie wymagania nagrywając nową płytę. Jak dużo piosenek poszło do kosza?

W studiu nie czułem się tak, jakbym dawał z siebie wszystko. Po prostu byłem w specyficznym nastroju i stanie ducha. Na szczęście pracowałem z Rickiem Rubinem, który w pewnym sensie jest moim mentorem. On nakłonił mnie, bym spróbował innych rzeczy. I to zadziałało.

Muzyka sama powstawała, sama się tworzyła. A ja po prostu pozwoliłem jej płynąć. Nie spędzałem zbyt wiele czasu wypruwając sobie żyły nad szczegółami. Kilka rzeczy jednak mi się nie podobało.

Natomiast tym razem nie byłem takim dyktatorem, jak to było podczas nagrywania poprzednich płyt. Wydaje mi się, że wtedy nie do końca wierzyłem w swój talent. Bałem się wielu rzeczy i strach miał duży wpływ na moją muzykę. Ty razem było jednak inaczej.

"With Teeth" brzmi bardzo charakterystycznie dla Nine Inch Nails. Czym zatem różni się od poprzednich albumów?

"With Teeth" przypomina mi odrobinę "Pretty Hate Machine". A tego nigdy bym się nie spodziewał, dopóki nie zacząłem komponować. Wzięło się to pewnie stąd, że proces tworzenia nowych piosenek dramatycznie różnił się od tego z poprzednich albumów. Dotyczy to w szczególności "The Fragile" i "The Downward Spiral".

Wchodziłem do studia i pisałem tam nową muzykę. A produkcja i aranżacja działy się w tym samym czasie. Zaczynałem od jakiegoś dźwięku, pomysłu, słów, wizji lub opisu. I próbowałem wypełnić to piosenką.

Siedziałem w pokoju w Los Angeles, w którym znajdował się jedynie fortepian, automat perkusyjny i magnetofon. I wyznaczałem sobie nieprzekraczalne terminy. Na przykład tydzień na dokończenie dwóch piosenek - muzyki i tekstu. I to w pewnym sensie zmusiło mnie do oszczędnej aranżacji utworów. W innym wypadku mógłbym przy tym dłubać przez wieki. A muszę podkreślić, że bardzo to lubię.

A jednak pisanie melodii i słów jest trudne. Dlatego stwierdziłem, że to dobry pomysł na komponowanie. Zmusić się dyscypliną do uzyskania jak najlepszych wyników.

Gdy już stwierdziłem, że mam odpowiednią liczbę dobrych utworów, wyjechałem do Nowego Orleanu. Tam miałem zamiar to wszystko dopracować, wypełnić dźwiękami i odpowiednio nagrać. To była długa droga. Wydaje mi się, że ta płyta jest bardziej oparta na piosenkach. Każda kompozycja brzmi dobrze jako osobna całość. I wygląda to dużo lepiej, niż to było z piosenkami z "The Fragile". Tamte brzmiały świetnie, jeżeli były wsparte i otoczone innymi.

Tym razem nie jest to jedna wielka epopeja. To kolekcja mniejszych epopei. I właśnie to jest dla mnie podstawowa różnica.

Spróbowałeś eksperymentów ze swoim głosem. W jaki sposób zmieniłeś podejście do linii wokalnych?

Cały proces nagrywania tej płyty był inny. Głównie dlatego, że poczułem się mniej skrępowany i mniej przestraszony. Bardziej pewny siebie. Dlatego pozwoliłem sobie na rzeczy, których nigdy bym nie zrobił na poprzednich płytach. To jest bardziej szczery album. Takie rzeczy mogłem powiedzieć po nagraniu innych płyt.

Ale patrząc wstecz byłem tak niepewny własnych umiejętności, przestraszony, zmartwiony tym, co powie świat. I to w pewien sposób krępowało mnie i ograniczało. Tym razem było inaczej, co wyzwoliło mnie i być może miało wpływ na mój sposób śpiewania i frazowania. To wszystko, co mogę powiedzieć.

W jakim stanie ducha i umysłu tworzysz najlepszą muzykę?

Gdyby zadano mi to pytanie 10 lat temu, bez zastanowienia odpowiedziałbym, że ból, desperacja, zdenerwowanie. Musiałem mieć alternatywę: albo uderzyć pięścią w ścianę, albo napisać piosenkę. Tak wyglądała moja motywacja. Skoncentrowanie mojej energii na czymś pozytywnym, a nie autodestruktywnym.

Tym razem powiedziałem sobie, że mogę tworzyć nie polegając jedynie na tym uczuciu. Nie muszę być w takim miejscu, żeby chcieć się zabić, by napisać utwór. I dzięki temu mogłem myśleć o wiele rozsądniej.

Trochę obawiałem się, czy to zadziała. Czy nie jestem przypadkiem taką tragiczną postacią, która potrafi tworzyć jedynie w depresji. Podobnie jak alkohol i narkotyki, to mnie nie uwalniało, ale powodowało agresję. To był tani skrót, by dotrzeć do miejsca, którego i tak nie było w rzeczywistości. Dzięki temu mogę być bardziej twórczy generalnie w życiu. To tyle.

Opowiedz o pierwszym singlu "The Hand That Feeds".

Zadecydowaliśmy, że pierwszym singlem będzie utwór "The Hand That Feeds". Ale szczerze mówiąc nie za bardzo interesuję się tym, co zostanie wybrane na pierwszego singla. Nie martwię się tym. To dla mnie trochę jak marketing. Ja coś zrobiłem, a inna osoba zastanawia się, jak to sprzedać. I ktoś stwierdził, że "The Hand That Feeds" to świetny, wyrazisty utwór. Z czym się zgadzam.

Bardzo lubię ten utwór. Na "The Fragile" nie było zbyt wielu takich piosenek. Takich, które poprzez głośnik zdają się być dotykalne, odczuwalne i chwytliwe. Niestety, ma to swoją cenę. Zazwyczaj pierwszy singel to kompozycja, której najszybciej zaczynam mieć dość. Pomimo że ją lubię, nie mam zamiaru jej słuchać przez najbliższy okres. Robiłem to wielokrotnie podczas nagrywania i uczenia zespołu, jak mają ją grać. I podczas kręcenia wideoklipu.

Co do tekstu, to w Nine Inch Nails nie ma ograniczeń. Jedynie wyznaczyłem sobie taką zasadę, że pisząc o czymś, muszę to czuć. To muszą być moje doświadczenia. Nigdy nie miałem takich ambicji, jak na przykład The Clash, by zmienić świat. W mojej głowie jest wystarczająco dużo chaosu i dlatego nie mogę zmieniać otoczenia. Bo za bardzo sam nie wiem, na czym obecnie stoję. Oczywiście nie oznacza to, że nie zajmuje mnie polityka. Piszę jednak o niej z mojej perspektywy.

A "The Hand That Feeds"... Nie mogłem zignorować tego, co działo się w Ameryce. Czego? Lunatyka kierującego naszym państwem, prawicowych, chrześcijańskich idiotów dochodzących do głosu i prowadzących nas do punktu, który dla mnie oznacza koniec świata. Dla mnie to jest szaleństwo. W ten sposób zewnętrzny świat dotarł do świata Nine Inch Nails. Cieszę się, że mogłem przedstawić to w singlowym, rzec by można popowym utworze. Ważne, że przesłanie dotarło do ludzi.

W jaki sposób wybrałeś muzyków, z którymi nagrałeś płytę i wyruszysz w trasę koncertową? Do nagrań zaprosiłeś Dave'a Grohla

Partie instrumentalne zagrałem właściwie sam. Poza bębnami, które nagrał Jerome Dillion. Chciałem, żeby perkusja była agresywna, zagrana na żywo. Tak jak pozostałe partie instrumentalne. Nie poprawiałem zbyt dużo w studio. Muzyka i wokale miały wspierać przesłanie albumu. Ja nie jestem perfekcyjny i moja muzyka miała być właśnie taka. Naturalna i organiczna w pewnym sensie.

Wracając do bębnów, to część z nich zagrał mój perkusista. W pozostałych utworach chciałem, by zabrzmiały naprawdę agresywnie. A Dave Grohl nie potrzebuje specjalnych referencji. Dlatego zadzwoniłem do niego i spytałem, czy nie miałby ochoty zagrać na mojej płycie. A Dave to nie tylko wspaniały człowiek, z którym można łatwo się dogadać. On rozumie wszystko.

Nie trzeba mu nic tłumaczyć - piosenki, w których zagrał, z dobrych stały się bardzo dobrymi. Praca z nim to prawdziwa przyjemność. Poza tym nikt nie słyszał jeszcze nowej muzyki. Dlatego jego wsparcie i pozytywna opinia dały mi wiele pewności.

Po zmiksowaniu płyty musiałem się zastanowić, czy chcę promować album na żywo. A jeśli tak, to kto będzie mi towarzyszył. Postanowiłem, że mój stary zespół nie będzie w to zaangażowany. Chciałem zatrudnić muzyków, którzy w pewnym sensie będą pasowali do nowej muzyki.

Jak już powiedziałem, na perkusji zagrał Jerome Dillion, który jest dla mnie idealnym perkusistą Nine Inch Nails. Jest świetny w interpretowaniu na żywo partii perkusji, które ja stworzyłem na komputerze przy pomocy loopów. Zachowując klimat utworu czyni go bardziej... seksownym. Czuć, że gra to żywa perkusja.

Poza tym na trasę pojedzie basista Jeordie White, stary znajomy z Marilyn Manson. Na klawiszach mam Alessandro Cortiniego. A znalezienie odpowiedniego gitarzysty zajęło mi całe wieki. Po próbach z dosyć sporą liczbą osób, zdecydowałem się na Aarona Northa, który wcześniej występował w formacji The Icarus Line. Wydaje mi się, że szukałem kogoś, kto...

Właściwie to sam nie wiem, czego chciałem. W każdym bądź razie gitarzyści, których przesłuchiwałem, nie wydali mi się odpowiedni. Dopiero kiedy usłyszałem Aarona stwierdziłem, że to jest odpowiedni człowiek. W jego grze słychać chaos. Po pierwszych dźwiękach wszystko się zmieniło. Zespół zabrzmiał tak, jak sobie życzyłem.

Zaczęliśmy ćwiczyć nowy materiał. Zastanawiać się, jak zaprezentować go na żywo. Później wzięliśmy na warsztat starsze kompozycje. Tak, by zabrzmiały świeżo. Ja nie staję się coraz młodszy. Podobnie, jak moja muzyka. Dlatego zastanawiałem się, czy jest w ogóle sens grać tamte utwory. A jeśli tak, to w jakiej formie.

Na szczęście wszystko zabrzmiało zadziwiająco dobrze. Nie miałem uczucia, że to jest coś okropnego i wstrętnego. Nie myślałem sobie: "O człowieku, masz tego dość!". Wszystko świetnie się zgrało.

Co nowego stworzyłeś dzięki technologii? I w jaki sposób zniekształcasz muzykę bez pomocy nowoczesnych rozwiązań?

Nagrałem całą płytę ponownie na komputerze. Obecnie, gdy wejdziesz do studia nagraniowego, wszyscy tam mają nowe technologie i programy do nagrywania w małym palcu. Dlatego tak łatwo jest wszystko dopracować i stworzyć perfekcyjną muzykę. Dla mnie jednak taka muzyka jest przeprodukowana. A tym razem chciałem zrobić coś przeciwnego. Uniknąć wciskania guzika z napisem "popraw". Muzyka miała zabrzmieć tak, jakby grali ją żywi ludzie. Nadać słowom i przesłaniu odpowiednią oprawę. To jak do tej pory najmniej doprodukowana płyta, jaką nagrałem.

Poza tym, jako muzyka, zafascynowały mnie stare, analogowe syntezatory. A tych instrumentów nie da się nagrać idealnie. Chciałem uzyskać niespodziewane efekty. Zagrałem jakiś dźwięk, którego później nie dało się powtórzyć i rejestrowałem to. Traktowałem brzmienie jako coś wartościowego.

Podsumowując, wiele dźwięków uzyskaliśmy naprawdę przy pomocy bardzo prymitywnych metod. Nie idealizowaliśmy nowoczesnego studia nagraniowego, po prostu nagrywałem i nagrywałem. Nauczyłem się, że każda osobna wtyczka, każde wejście, może zmienić całkowicie brzmienie. Nawet z tego powodu, że wtyczka jest zabrudzona. I gdy wszystko podłączyliśmy razem, to miałem uczucie, że zaraz cały sprzęt spłonie.

I chciałbym móc powiedzieć, że wszystko było zaplanowane i brzmiało dokładnie tak, jak myślałem. Niestety, nie miałem pojęcia, dlaczego dany instrument gra w ten sposób (śmiech).

Czy można powiedzieć o pewnej wizualnej koncepcji całej płyty? Czy raczej każdy wideoklip będzie inny?

Jeszcze nie wiem, jak będą wyglądały wideoklipy. Na razie nakręciliśmy teledysk do "The Hand That Feeds" i jest on reakcją na to, jak klipy wyglądają obecnie. To znaczy wysoki budżet, przerysowany scenariusz i cwany reżyser. Dla mnie, jako artysty, taka sytuacja jest bardzo frustrująca. Tworząc płytę, decyduję o tym, jak będzie brzmiała. I jestem z tego dumny.

Później dochodzi do tego marketing i jestem zmuszony do współpracy z reżyserem, który zazwyczaj okazuje się dupkiem. I za trzyminutowy klip bierze więcej kasy, niż kosztowało nagranie całej płyty. Jestem tu trochę cyniczny i złośliwy, ale taki mam już charakter.

I jeżeli jesteś w "cool" zespole, to musisz wybrać jednego z tych "modnych", będących "cool" reżyserów, którzy nakręcą ci "cool" teledysk. A to dla mnie wygląda trochę sztucznie. To wygląda jak zmowa stacji muzycznych.

Z tego względu zdecydowałem się, że w teledysku do "The Hand That Feeds" będziemy pokazani po prostu jak gramy. Jesteśmy dobrym zespołem, który potrafi dobrze grać i dodatkowo gramy dobrą piosenkę. I to możecie zobaczyć w teledysku. A reszta niech się pieprzy (śmiech).

Podobnie prosto i surowo będą wyglądały nasze koncerty. Bez żadnych fajerwerków czy innych latających świń. Wracamy do korzeni. To bardzo odświeżające i właśnie tego potrzebuję.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: studia | świat | partie polityczne | nagranie | muzyka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy