"Nie było żadnego planu"

Po kilku latach tłustych i kilku wyjątkowo chudych grupa Therapy? zdaje się wychodzić na prostą. Ich album „Suicide Pact – You First” (wydany przez niezależną firmę Ark21) to solidna dawka gitarowego czadu i chwytliwych melodii, których nigdy w kompozycjach Irlandczyków nie brakowało. W wywiadzie przeprowadzonym przez Jarosława Szubrychta Andy Cairns (gitara, śpiew) i Graham Hopkins (perkusja) podsumowują pierwszą dekadę istnienia zespołu. I śmiało patrzą w przyszłość.

article cover
INTERIA.PL

Wkrótce ukaże się retrospektywna płyta Therapy? zatytułowana „So Much For Ten Year Plan”. Cóż to był za plan?

Graham: Chodzi właśnie o to, że tak naprawdę nie było planu. Jednak wydarzenia ostatnich lat, całe to zamieszanie wokół Therapy? oraz koniec stulecia, który też przecież w jakiś sposób na nas oddziałuje, sprawiły, że postanowiliśmy wydać taką płytę. Album, który właściwie zawiera wszystko, co zespół zrobił w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Będzie to kompilacja zawierająca około piętnastu utworów. Chcemy niejako rozliczyć się z minioną dekadą i rozpocząć nowy rozdział, pójść w innym kierunku. Wiele zespołów postępuje podobnie. Mimo to ludzie zdają się wciąż myśleć, że kiedy zespół wydaje płytę z najlepszymi numerami, to oznacza, że zamierza się rozpaść. To oczywiście bzdura. Poza tym na „So Much For Ten Year Plan” zamieściliśmy dwa nowe utwory, żeby fani mogli się zorientować w jakiej formie teraz jesteśmy.

Andy: Tytuł pochodzi od utworu „Ten Year Plan”, zamykającego płytę „Suicide Pact – You First”. Zdaliśmy sobie sprawę, że większość zespołów, które startowały wtedy, kiedy my, miała jakiś z góry określony plan działania, wiedzieli kiedy i co chcą osiągnąć. Nas to nigdy nie dotyczyło. Uważam, że muzyka zabierze cię tam, gdzie powinna, to wspaniała przygoda. Inni tymczasem mówią: „Za rok chcemy podpisać kontrakt z dużą wytwórnią, potem nagramy płytę, która zapewni nam popularność w Stanach, a rok później zdobędziemy Niemcy, potem nagramy singel, który będzie przebojem, a jeszcze później nasz gitarzysta zostanie wziętym producentem”. Kiedy spotykałem kumpli z różnych zespołów i ich plan się nie powiódł, byli bardzo zdołowani, uważali, że wszystko spieprzyli, że ich kariera legła w gruzach. Mówili: „Kurde, myślałem, że za dziesięć lat będę mieszkał w willi na przedmieściach Los Angeles”. My nigdy nie zaprzątaliśmy sobie tym głowy. Co ma być, to będzie.


Jak dobieraliście utwory przeznaczone na „So Much...”. Singlowych przebojów Therapy? zbyt wiele nie miało.

Graham: Każdy z nas ma swoje ulubione utwory. Każdy z nas więc spisał na kartce swoich faworytów i okazało się, że większość numerów pokrywa się, że wybraliśmy właściwie te same kawałki. Oczywiście przy kilku nie obyło się bez kłótni, albo głosowania. A kiedy już były dwa głosy za i dwa przeciwko, losowaliśmy. Czasami pytaliśmy o zdanie menedżera. Nie było jednak zbyt ciężko zdecydować się na te kilkanaście piosenek.

Jeden z nowych utworów nosi tytuł „Bad Karma Follows You Around”. Czyżby kompozycja autobiograficzna, opisująca ostatni, dość pechowy okres w historii Therapy?

Andy: Nie, to było o naszym starym znajomym, jeszcze z dawnych czasów. Uważaliśmy go za przyjaciela, a on nas oszukał, okradł na całkiem niemałą sumę. Moja żona zawsze na jego widok mówiła: „O, nadchodzi Zła Karma!” i miała rację. W końcu ten koleś stracił wszystkich swoich przyjaciół, okazało się, że okradł bardzo wielu ludzi. Nie minęło wiele czasu i cały ten syf, wszystkie złe rzeczy, które zrobił wróciły do niego. Wpadł w naprawdę niezły kanał. Niedawno doszedłem do wniosku, że to niezły, rock’n’rollowy patent, napisać piosenkę o dupku, który nas wkurzył. (śmiech)

Graham: Może rzeczywiście przez moment wydawało nam się, że towarzyszy nam zła karma, ale w sumie wszystko wyszło nam na dobre. To co wydarzyło się przez ostatnie dwa lata, było dla nas szczęściem w nieszczęściu, bo przez całe to gówno, które nas dotknęło, staliśmy się silniejsi.

Najgorzej było chyba w 1998 roku, kiedy wasza wytwórnia zakończyła działalność?

Andy Ostatnie trzy lata były naprawdę okropne. Najpierw rozpadła się A&M, potem Graham się połamał. Nie mógł grać przez pół roku, bo wstawili mu do ręki jakieś metalowe śrubki. Musieliśmy odwołać trasę po Australii i po Ameryce. Wszystko zaczęło się pieprzyć, nawet nasz sprzęt psuł się jak nigdy wcześniej. Ludzie, którzy pracowali z nami przez ostatnie siedem lat odeszli. Rozumiem ich, musieli przecież gdzieś pracować, żeby zarobić kasę na wyżywienie rodziny, a my mieliśmy półroczną przerwę. Zostaliśmy sami – bez wytwórni, bez technicznych, z którymi zżyliśmy się jak z rodziną. Wiesz jakie to uczucie, kiedy rodzina cię opuszcza? W sumie jednak nic lepszego nie mogło się nam przytrafić. Wiem, że to brzmi dość przewrotnie, ale dzięki tym wydarzeniom mieliśmy czas na zastanowienie, co tak naprawdę chcemy robić, ujrzeliśmy wyraźnie wszystkie popełnione przez nas błędy. Zdaliśmy sobie sprawę z tego, że będąc w A&M uważaliśmy, że wszystko nam się należy, że oni za wszystko zapłacą. Wchodziliśmy do drogiego studia na sześć tygodni i nie śpieszyliśmy się z pracą. Przecież zaczynaliśmy jako zespół punkowy, po co do cholery nam sześć tygodni w studiu?!


Mogło to doprowadzić do rozpadu zespołu?

Andy Było blisko. Po kontuzji Grahama wszystko wróciło do normy, okazało się, że gra jeszcze lepiej niż przed złamaniem. Ale pierwszy tydzień po jego powrocie był bardzo ciężki. Wiesz, dopiero się rozgrzewał, jeszcze nie grał zbyt dobrze, na zewnątrz była paskudna, przygnębiająca pogoda... Nikt z nas nie powiedział tego głośno, ale było naprawdę źle, każdy to czuł. Próbowaliśmy robić nowy materiał, ale wychodziło gówno. Ktoś w końcu powiedział: „Panowie, dajmy sobie spokój. Rozejdźmy się do domów i wrócimy jutro”. Tak zrobiliśmy i okazało się, że następnego dnia wszystko poszło doskonale. Przez noc wszystko wróciło do normy.

Graham: Kiedy wydawaliśmy „Semi-Detached” wydawało nam się jeszcze, że wszystko jest w porządku. Wytwórnia zdawała się w nas wierzyć, wydali nawet dwa single z tej płyty, które radziły sobie całkiem nieźle na rynku. Nagle zaczęło się całe to zamieszanie, związane z wykupywaniem udziałów przez Universal. W pewnym momencie zostaliśmy na lodzie, bez kontraktu, bez wytwórni. Nie wiedzieliśmy, co z sobą zrobić, więc pojechaliśmy w trasę pod koniec 1998 roku. Sami ją zorganizowaliśmy i wszystkie koszta pokryliśmy z własnej kieszeni. Okazało się jednak, że ludzie przychodzą na koncerty, że kupują nasze koszulki i jest fajnie. Nagle odkryliśmy, że możemy to wszystko robić bez pomocy wytwórni. Nasi fani wciąż byli z nami, wszystkie koncerty były wyprzedane do ostatniego biletu i zrozumieliśmy, że warto to kontynuować. Pojawiły się oferty od różnych firm, niektóre bardzo interesujące... i wtedy złamałem rękę, na przełomie 1998 i 1999 roku. Przez następne pół roku znowu byliśmy uziemieni. Chłopaki zamknęli się w naszej sali prób w Londynie, a ja siedziałem na dupie w domu, z ręką w kawałkach. Wiedzieliśmy jednak, że nadejdzie taki dzień, że znowu będzie fajnie. I rzeczywiście, kiedy tylko zaczęliśmy razem grać, od razu wszystko zaskoczyło. Dlatego płyta „Suicide Pact - You First” jest mentalnie i emocjonalnie tak bardzo odległa od poprzednich materiałów Therapy? Zrobiliśmy coś całkowicie nowego, bo rozrywała nas energia. Nie było wytwórni, nie było żadnych nacisków z zewnątrz. Doszliśmy do wniosku, że od tej pory będziemy robić wszystko wyłącznie na naszych prawach. Skończył się wpływ wielkiego koncernu płytowego, gdzie 50 osób na różnych dziwnych stanowiskach chce dyktować ci, co powinieneś robić.


Powrót do undergroundu, powrót do korzeni?

Graham: Tak, ludzie tak mówią. Nie ważne jednak, jak to nazwiesz, ważne, że jesteśmy teraz bardzo szczęśliwi. Podpisaliśmy kontrakt z wytwórnią Arc 21 i to jest kontrakt oparty w pełni na porozumieniu artystycznym, tylko takie rozwiązanie nas interesowało. Mamy teraz kontrolę nad wszystkim, co robimy. Oczywiście nad muzyką, ale także nad oprawą graficzną wydawnictw, teledyskami, singlami, sesjami zdjęciowymi i wszystkim innym. To dla nas bardzo ważne. Mieliśmy mnóstwo ofert od większych wytwórni, ale nie chcieli słyszeć o pełnej niezależności artystycznej ze strony zespołu. Nas z kolei nie interesowała sytuacja, kiedy jakiś grubas decyduje o tym, co robimy, bo chce szybko zarobić parę dolców.

Czy to wszystko sprawiło, że „Suicide Pact – You First” jest tak agresywnym albumem?

Andy: Tak, to płyta, którą można podsumować wyrażeniem „Pier***cie się wszyscy!”. Nie chcieliśmy nagrywać przebojów, nie chcieliśmy komercyjnego sukcesu. Po wydaniu „Troublegum” A&M myśleli, że zrobią z nas wielkie gwiazdy. Chcieli z nas zrobić drugą Metallikę. Prawdę mówiąc, trochę nas to wkurzyło, bo zawsze robiliśmy to, na co mieliśmy ochotę. Oczywiście, nagrywanie płyt dla dużej wytwórni to wielki komfort. Śpisz spokojnie, bo wiesz, że każdy zainteresowany znajdzie twoje wydawnictwa w każdym sklepie, wszystkie znaczące magazyny zamieszczą z tobą wywiad itd. Na szczęście teraz jest dobrze.

Cóż to za wytwórnia Ark21? Przyznam, że nigdy wcześniej o niej nie słyszałem.

Graham: To rzeczywiście mała firma. Jej właścicielem jest Miles Copeland, były szef firmy IRS, dla której nagrywali m.in. R.E.M. Jakieś trzy lata temu rozwiązał IRS i założył Ark21. Znał nas już wcześniej i wiedział, czego może się po nas spodziewać. Poza tym nie miał jeszcze w stajni kapeli, która grałaby coś podobnego. Podpisanie kontraktu było więc nowym wyzwaniem zarówno dla nich, jak i dla nas.


Wasza najbardziej popularna płyta to do dzisiaj „Troublegum”. Co było w niej tak wyjątkowego? Czy myślisz, że jesteście w stanie powtórzyć ten sukces?

Graham: Nie wiem, czy w ogóle chcemy cokolwiek powtarzać. Na sukces „Troublegum” złożyło się wiele czynników. Przede wszystkim trafiliśmy na odpowiedni klimat, wszyscy wtedy potrzebowali takiej muzyki, rock był na samym szczycie. Nirvana i cały grunge osiągali właśnie największe sukcesy, cały świat chciał słuchać takiej muzyki. To były dobre czasy dla rocka i dla Therapy? W całej Europie, w Wielkiej Brytanii – wszyscy chcieli nas słuchać. Myślę, że wielu ludzi odkryło w Therapy? odpowiadającą im najbardziej odmianę tego, co w Ameryce reprezentował grunge. Oczywiście, istnieliśmy i sprzedawaliśmy płyty długo wcześniej, ale ukazanie się „Troublegum” trafiło na najbardziej odpowiedni moment. Czy teraz coś takiego jest możliwe? Wątpię... Dzisiaj wszyscy szaleją na punkcie nowego metalu, furorę robi Korn i Limp Bizkit. Wiesz, ci wszyscy kolesie w zbyt dużych spodniach plączących im się wokół kolan, podskakujący jak popieprzeni. To nie Therapy? – my mamy korzenie raczej punkowe. Nie możemy jednak narzekać. Wszystko idzie dobrze, nie zamierzamy dać dupy. Nie łudzimy się, że znowu nasz numer znajdzie się w pierwszej dziesiątce listy przebojów. Nie chcemy pchać się na playlistę MTV, nie chcemy wydawać czterech singli, żeby wziąć udział w wyścigach. Na przykład z „Suicide Pact – You First” nie wypuściliśmy ani jednego singla, bo nie chcemy już brać udziału w tej grze.

I jak radzi sobie płyta bez tego rodzaju promocji?

Graham: Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia. Żadnego z nas nie obchodzą takie rzeczy jak wysokość sprzedaży, pozycja w notowaniach. Dla nas liczy się to, żeby na każdym koncercie było pełno ludzi, żeby była wspaniała atmosfera i żeby wszyscy dobrze się bawili. Za każdym razem dajemy z siebie 120 milionów procent naszych możliwości! Nie dbamy więc o sprzedaż, ale cieszy nas fakt, że na nasze koncerty przychodzi coraz więcej młodych ludzi, ze mamy nowych fanów. To wspaniałe i tylko to się dla nas liczy!


Dziękuję za wywiad.

import rozrywka
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas