"Nareszcie coś się dzieje"

Norweskie trio El Caco to nowe odkrycie wytwórni Music For Nation i kolejny przykład na to, że muzyka rockowa wciąż ma się dobrze i nie jest bynajmniej domeną działających od dziesięcioleci dinozaurów. Oyvind Osa (bas, śpiew), Anders Gjesti (gitara) i Thomas Fredriksen (perkusja) to pojętni uczniowie Led Zeppelin, Black Sabbath i Kyuss, którzy sprawdzoną rockową formułę potrafią ożywić młodzieńczym entuzjazmem i energią godną debiutantów. O gorącym Meksyku i zimnej Norwegii, płycie „Viva” oraz kobietach, które zachowują się jak mężczyźni, z Oyvindem rozmawiał Jarosław Szubrycht.

article cover
INTERIA.PL

Kiedy ostatnio byłeś w Meksyku, hombre?

Niestety, nigdy nie byłem w Meksyku, chociaż bardzo chciałbym tam pojechać. Nawet dzisiaj, bo w Norwegii jest tak cholernie zimno. Nazwa naszego zespołu pierwotnie brzmiała po prostu Cake, ale okazało się, że w Stanach jest już taka kapela. Doszliśmy więc do wniosku, że przetłumaczymy ją po prostu na język hiszpański, a przy tym namieszamy trochę ludziom w głowach. Potem wpadliśmy na pomysł, żeby pójść za ciosem i okładkę płyty też zrobić meksykańską. Na tym jednak kończą się nasze powiązania z Ameryką Południową.

Czy na koncerty zakładacie sombrera?

Nie, nic z tych rzeczy. Na koncertach wyglądamy jak zwykły rockowy zespół, w koszulkach z krótkim rękawem i wytartych dżinsach. Tylko w przypadku nazwy zespołu i oprawy graficznej albumu postanowiliśmy odejść trochę od rockandrollowych norm.

Wasz debiutancki album “Viva” zaskakuje dojrzałością. Czy doświadczenia nabieraliście grając w innych zespołach?

Prawdę mówiąc, nasze muzyczne doświadczenie ogranicza się wyłącznie do gry w tym zespole. Założyliśmy Cake z Andersem jakieś 10 lat temu, a od dwóch lat na perkusji gra z nami Thomas. Po prostu robiliśmy swoje i czekaliśmy na naszą szansę, która pojawiła się dopiero teraz. Przez te wszystkie lata próbowaliśmy różnych rzeczy, poszukiwaliśmy własnego stylu. Zaczęliśmy od prostego rockandrolla w czystej postaci, jakieś pięć lat temu graliśmy bardzo ostro, prawie metalowo, aż w końcu powróciliśmy do rockandrollowych korzeni.

Jak doszło do podpisania kontraktu z Music For Nations? To niemała wytwórnia, która nieczęsto przygarnia pod swe skrzydła debiutantów.

Jesteśmy związani kontraktem z niewielką norweską wytwórnią Black Balloon, która sfinansowała nam sesję nagraniową. Przedstawiciel Black Balloon pojechał w ubiegłym roku na targi fonograficzne do Niemiec, gdzie pojawiają się wszyscy ludzie z branży i zaprezentował im nasz materiał. Po kilku tygodniach zadzwonił ktoś z Music For Nations i zaproponował wydanie oraz dystrybucję “Viva” na całym świecie.


Kiedy słucham waszej płyty, na myśl przychodzi mi pustynny rock, stworzony przez Kyuss, dzisiaj wykonywany m.in. przez Queens Of The Stone Age. Czy to dobry trop?

Na pewno można w naszej muzyce odnaleźć elementy stoner rocka i nie przeczę, że jednym z naszych ulubionych zespołów jest Kyuss, ale tak naprawdę słuchamy również wielu innych rzeczy, od Black Sabbath, przez Led Zappelin, Tool, Kiss aż po The Cure. Oczywiście, niewiele z twórczości The Cure znajdziesz w naszej muzyce. Nie chcemy podkradać pomysłów innym zespołom i wydaje mi się, że można już mówić o czymś takim, jak własny styl El Caco. Ale naszą muzykę nazywamy po prostu hard rockiem.

Norwegia kojarzy się raczej z black metalem, nie hard rockiem. Jak doszło do tego, że właśnie black metal stał się waszym najważniejszym towarem eksportowym?

Nie mam pojęcia. Wygląda na to, że publiczność z innych krajów jest bardziej zainteresowana black metalem niż sami Norwegowie, bo tutaj ta muzyka nie jest tak bardzo popularna. Mamy za to mnóstwo kapel, które z powodzeniem egzystują i wydają płyty, ale z black metalem nie mają nic wspólnego. Z drugiej strony, wydaje mi się, że łatwiej jest utrzymać się w Norwegii zespołowi wykonującemu ekstremalny metal, bo może liczyć na publiczność również za granicą, podczas gdy z grania rocka nikomu tutaj nie udaje się przeżyć. Na szczęście od jakiegoś czasu jest coraz lepiej, wydaje mi się, że dobry rock znów wraca do łask. Wynika to chyba z tego, że ludziom trochę znudziły się dyskoteki i imprezy techno, i w końcu zatęsknili za żywą muzyką.

Skoro w Norwegii nie można utrzymać się z grania rocka, w jaki sposób zarabiacie na wikt i opierunek?

Ja jestem zatrudniony na pół etatu w firmie elektronicznej, Anders zajmuje się kręceniem filmów wideo i tego typu sprawami, a Thomas jest nauczycielem. Nie ma o czym mówić. Wolelibyśmy porzucić te zajęcia i poświęcić się wyłącznie muzyce. Mam nadzieję, że “Viva” spodoba się ludziom na tyle, że niedługo będzie to możliwe.


O czym traktują teksty El Caco?

Szczerze mówiąc, nie bardzo lubię opowiadać o moich tekstach. Najlepiej byłoby, gdybyś ich po prostu uważnie wysłuchał i zinterpretował po swojemu. Z tego samego powodu nie chciałem, by wydrukowane zostały we wkładce płyty. To, co piszę, to w pewnym sensie poezja, a poezji się nie objaśnia, to zniszczyłoby jej urok. Inspirację do pisania dostarczają mi wszystkie dziwne i chore rzeczy, które dzieją się wokół nas, czasem są to nawet rzeczy, które dzieją się wyłącznie w mojej głowie.

Może chociaż powiesz mi o czym śpiewasz w utworze noszącym intrygujący tytuł “She-Man”?

Ten tekst akurat niewiele ma wspólnego z poezją. Opowiada o kobietach, które tylko przez jakąś dziwną złośliwość losu nie urodziły się facetami. Wiesz, takich, które klną, piją i zachowują się jak faceci. Bardzo tego nie lubię. (śmiech)

Jak przedstawiają się najbliższe plany El Caco?

W tej chwili przygotowujemy się do nakręcenia naszego pierwszego teledysku. Mam nadzieję, że niedługo będą go puszczać wszystkie muzyczne telewizje w Europie. Latem pokażemy się na kilku festiwalach, a sierpień i wrzesień spędzimy prawdopodobnie na trasie. Nareszcie coś się dzieje.

Dziękuję za wywiad.

import rozrywka
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas