"Miażdżenie do samej gleby"

Deicide - w tym jednym słowie skupia się wszystko, co bluźnierczy death metal miał kiedykolwiek do zaoferowania. I choć w ostatnich latach w szeregach goliatów florydzkiej sceny trochę się pozmieniało, zespół ten nadal pozostaje synonimem najbardziej ekstremalnego i radykalnie satanistycznego podejścia do muzyki metalowej. Wydany pod koniec kwietnia 2008 roku album "Till Death Do Us Part" przekonanie to zapewne tylko umocni. Z perkusistą i głównym kompozytorem Deicide, Stevem Asheimem, rozmawiał Bartosz Donarski.

Steve Asheim (Deicide) fot. Sam Scott Hunter
Steve Asheim (Deicide) fot. Sam Scott Hunter 

"Till Death Do Us Part" wydaje się być jednym z najbardziej dopracowanych, a zarazem zaawansowanych muzycznie dokonań w ponad 20-letniej karierze Deicide. Aranżacje są tu bardzo bogate i różnorodne, całość mocno rozbudowana i jeszcze bardziej techniczna. Zgodzisz się?

Właściwie nie było to naszym celem. Tak się po prostu stało. Ustaliliśmy jednak wspólnie, żeby na tym albumie nie było zbyt wielu powtórzeń. Uzyskaliśmy to przez użycie ścieżki drugiej gitary do budowania różnych partii, które może są takie same, ale zawsze nieco zmienione przez wykorzystanie różnych możliwości łączenia akordów. Dlatego nigdy nie usłyszysz tej samej rzeczy tak samo.

Myślę, że to wpłynęło, wzmocniło złożoną naturę tych kompozycji. Słychać tu więc wiele różnych rzeczy, i chyba faktycznie było to przemyślane działanie - stworzenie różnorodności, rozbudowywanie utworów, crescendo. Wszystko miało brzmieć bardziej żywo, a nie na zasadzie: cztery takty tu, trzy tam, cztery tu, powtórka.

Większa staranność w konstruowaniu "Till Death Do Us Part" i rozbudowywanie aranżacji miały też zapewne swój wpływ na szaloną intensywność tego dokonania. Wrażenie jest co najmniej przytłaczające, masywność onieśmiela. Nazywanie tego zwykłą brutalnością jest w tym przypadku mało adekwatne.

Płyta ta może być określana jako bardzo intensywna, choćby tylko z tego względu, że jest głośna i szybka. Ale można też wzbogacić o pewne elementy muzykę samą w sobie. I dzięki temu klimat staje się gęstszy, jest większe napięcie, a tego nie da się wzmocnić jedynie przez sam fakt grania brutalnie.

Sporo w tym racji, gdyż niemiłosierna energia bijąca z nowego ma swe źródło nie tyle w brzmieniu, tradycyjnie sprokurowanym w "Morrisound", co samej muzyce, oferującej tym razem znacznie bogatszy zestaw środków wyrazu, niekiedy nawet wykraczających poza wąskie ramy brutalnego death metalu, zmierzając z jednej strony w kierunku doomowych ciężarów, z drugiej blackmetalowej wściekłości. Jak znajdujesz ten opis?

Nie wiem do końca, czy mógłbym się z tym zgodzić, ale z pewnością doceniam takie spostrzeżenia. Czuję wówczas, że wykonałem naprawdę dobrą robotę. Zresztą wiem skąd to się wzięło, bo sam to napisałem, ale cieszę się, że ludzie zauważają takie sprawy. W jakimś stopniu można to też chyba nazwać rozwojem naszego stylu. Ale jak już mówiłem, to nie było nic trudnego. Po prostu słuchaliśmy tych numerów i rozbudowywaliśmy je, słuchaliśmy, co się w nich dzieje i szliśmy z tym dalej.

Nie ma jednak co przesadzać, nowa płyta jest dość oczywistym rozwinięciem poprzedniego albumu "The Stench Of Redemption", wydanego dwa lata temu. Istotna różnica polega jednak na tym, że wprowadzone na wcześniejszej płycie nowe elementy, jak choćby rozbudowane solówki Ralpha Santolli (dziś także w Obituary), są na "Till Death Do Us Part" znacznie bardziej przyjazne rdzennemu stylowi Deicide.

Zapewne jest w tym sporo racji. Jest to zdecydowanie kontynuacja, pomijam już nawet nasze starsze albumy. Ta płyta jest drugą bez Hoffmanów, ale tu nawet nie chodzi o to, że oni nie grają na tym albumie, choć oczywiście ma to swój wpływ na różnicę. Uważam jednak, że najważniejsza różnica polega na innym podejściu do komponowania muzyki. Te utwory są w pewnym sensie bardziej rozbudowane, większe i dłuższe. To, co słychać na tej płycie jest więc bezpośrednią kontynuacją tego sposobu pisania utworów.

Kiedy bracia Hoffmanowie byli w zespole, zawsze optowali za skracaniem wszystkiego. Nie chcieli grać minutowych partii gitary prowadzącej, długich solówek. Oni chcieli, żeby takie rzeczy trwały 15 sekund. Najbardziej odpowiadały im utwory w okolicach trzech minut, a nie pięciu. Raczej wszystko ciachali niż cokolwiek dodawali. Ja z kolei nie chcę tego robić w ten sposób. Chcę za to rozbudowywać pomysły, a nie na odwrót, mniej i mniej.


Bardziej chaotyczna i skomplikowana natura tej płyty przywodzi też na myśl techniczny powab "Legion", uważanej przez wielu waszych fanów za najwyższe osiągnięcie w historii Deicide.

Też to podkreślam. Podobnie jak na "Legion", taki i tu wróciliśmy do bardziej złożonych aranżacji. Na "Legion" właściwie same partie gitar były złożone, ale i bez wątpienia również aranżacje. Z koli na nowej płycie rozbudowane są w zasadzie przede wszystkim aranżacje, podczas gdy sama gra gitar nie jest skomplikowana czy wyjątkowo trudna. Dlatego złożoność tego albumu wywodzi się bardziej z tego, co zostało dodane niż z samej pracy gitar.

Nie można także zapomnieć o zabójczej szybkości "Till Death Do Us Part". Aż trudno uwierzyć, że była to po prostu bułka z masłem.

Spójrzmy na szybką grę. Jasne, potrafię grać szybko, tak samo jak wielu innych perkusistów. To samo z gitarzystami. Szybka i brutalna gra nie stanowi żadnej trudności. Przynajmniej dla mnie, bo trochę już gram. Pisanie i nagrywanie muzyki to moja robota. Nie zastanawiam się nad tym za dużo. Siadam i robie swoje.

Dzięki takim utworom jak "Horror In The Halls Of Stone" i niespotykanym zbyt często zwolnieniom, Deicide zyskuje coś jeszcze.

Doskonale wiem o co chodzi. Szczególnie takie utwory jak ten mają bardzo upiorne i ponure działanie. W studiu Jim Morris opisywał komuś te kompozycje i powiedział coś w tym stylu, że kiedy wchodzimy w te partie, jak w "Horror In The Halls Of Stone", to brzmi to jakoś podniośle i apodyktycznie. Takich słów nigdy do tej pory nie przypisywałem naszej muzyce. Ale, gdy spojrzeć na to pod tym kątem, takie właśnie są te utwory; dominujące riffy w bardzo ponurym stylu. Ten album po prostu powala na ziemię. Cały materiał nie jest przygnębiający, tylko ciężki i przerażający. Moim zdaniem po prostu miażdży do samej gleby.

Owej nawiedzonej, chorej atmosfery nie da się przecenić, a już zwłaszcza w brutalnym death metalu, w którym o jakikolwiek klimat, poza agresją w stylu "bij, zabij", do dziś bardzo trudno. Prężenie muskułów i mechaniczna precyzja, nawet najwyższej próby, to jednak dużo za mało. Deicide wydaje się to rozumieć...

Zespołów grających szybko jest na tym świecie cała masa, tyle samo grup grających technicznie, nie mniej mamy też brutalnych albumów. Co do tego wszystkiego nikt chyba nie ma najmniejszych wątpliwości. Ale czy te wszystkie kapele mają tę zasadniczą wartość, która sprawia, że zaczynasz się bać, tę jakość, która wywołuje strach? Nie sądzę, żeby było ich wiele. Nikt nie zaprzeczy, że mamy mnóstwo doskonale zagranych, brutalnych, technicznych płyt, ale czy jest w nich to coś jeszcze? Uważam, że to "coś" udało nam się wprowadzić do tego albumu.

Kolejnym novum jest tu również nieco inne podejście do tekstów. Nie znajdziemy tu tak bezpośrednio satanistycznych słów, jak w "Kill The Christians" czy "Sacrifical Suicide", choć rzecz jasna podskórnie "Till Death Do Us Part" ma takie same pokłady bluźnierstwa, jak każda inna płyta Deicide. Wiele w tym temacie sugeruje już sam tytuł albumu i okładka, które obracają się wokół wiecznie aktualnego w death metalu konceptu śmierci.

Pod kątem tekstów ten album nie jest bezpośrednio bluźnierczy i satanistyczny, przynajmniej jeśli chodzi o teraz. Nie nazwałbym tego do końca czymś uniwersalnym w tej materii, ale może bardziej otwartym. Znacznie więcej ludzi będzie się mogło z tym utożsamić. Warto poświęcić trochę czasu i przeczytać te teksty, choć jak wiadomo większość ludzi tego nie zrobi. Większość ludzi uważa go (Bentona) za jakiegoś satanistycznego kretyna, który rok po roku wydala z siebie to samo gówno.

Oczywiście, jeśli przyjrzeć się jego tekstom, nie trudno nie zauważyć, że są w nich bardzo bluźniercze i satanistyczne elementy, które w swym zamierzeniu mają jedynie szokować. Jest tam też jednak sporo jego własnej nienawiści, którą kieruje w konkretną stronę. Na nowym albumie jego teksty nie są aż tak satanistyczne, jak na innych płytach, ale są za to bardziej nienawistne w porównaniu z jakimkolwiek innym materiałem. Ta nienawiść w ogóle z niego nie zeszłą, a właściwie jest jej teraz więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Nie ma problemu z wyrażeniem tego słowem pisanym.


Jeszcze nie tak dawno gitarzysta Ralph Santolla (niegdyś także w Death, Iced Earth), zarzekał się, że w Deicide nie ma już raczej zamiaru grać. Na nowym albumie jednak zagrał, co jednych ucieszyło, innych mniej. Pomijając niemniej fakt obecności człowieka deklarującego wiarę w Boga w zespole o nazwie Bogobójstwo, Santolla stanął na wysokości zadania i w znacznie mniejszym stopniu starał się zmienić Deicide w Nevermore. A jak będzie dalej?

Obecnie nie ma większej potrzeby szukać kogoś nowego. Powód jest prosty - na razie nie mamy w planach żadnych koncertów, wiec po co zawracać sobie głowę szukaniem gitarzysty na etat. Dziś takiego nie potrzebujemy. Ale gdy nadejdzie czas koncertowania i Ralph będzie akurat zajęty, znany kilku ludzi, do których w każdej chwili możemy zadzwonić i w zasadzie od razu ruszyć z kopyta. Najpierw jednak będziemy się zgłaszać do Ralpha, czy ma czas, bo jeśli tak, to na pewno nam pomoże. Wszystko będzie zależeć od Ralpha i grafików. Tak czy inaczej mamy również plan awaryjny.

Medialne zamieszanie wokół "Till Death Do Us Part" zdaje się być nieco większe niż to bywało przy okazji ukazywania się kilku wcześniejszych płyty. Dość powiedzieć, że na premierowy numer "In The Eyes Of God", umieszczony na MySpace, kliknęło w ciągu tygodnia kilkadziesiąt tysięcy fanów.

Myślę, że każdy nas album skupia pewną uwagę. Nie zauważyłem jakiejś większej zmiany, jeśli chodzi o nowy album. Choć faktycznie nie wziąłem pod uwagę internetu, bo tam rzeczywiście dzieje się więcej. Cóż, to właśnie stamtąd większość ludzi czerpie dziś swoją wiedzę o muzyce, a raczej samą muzykę. Sprzedaż płyty CD drastycznie spada, a ściąganie plików z internetu z pewnością to umacnia.

Ludzie po prostu zmieniają swoje źródła zdobywania muzyki. To ci sami fani, tyle że dziś są online. Tym razem może ludzie wyczuli, że ta płyta jest dobra, nie wiem. Ja raczej nie siedzę w sieci. Czasami trudno mi za tym wszystkim nadążyć. "The Stench Of Redemption" została w dużej mierze dobrze przyjęta, i może być, że ludzie oczekują teraz czegoś więcej. I dobrze.

Numer "In The Eyes Of God" stał się też przedmiotem ogłoszonego przez was konkursu na własny teledysk, który do końca kwietnia każdy fan może umieścić na YouTube. Przyznam, że pomysł jest dość ciekawy i niecodzienny.

To był pomysł Earache. Glen jest najczęściej nieosiągalny w tego typu sprawach związanych z promocją zespołu, więc zamiast robić profesjonalny wideoklip - który może i tak powstanie - daliśmy szansę fanom na stworzenie własnych teledysków. Takie działanie generuje spore zainteresowanie zespołem, albumem, muzyką. Ludzie wchodzą, oglądają, słuchają utworu na YouTube. Jest to więc całkiem dobra reklama. No i może uda nam się z tego dostać jakiś przyzwoity klip, nigdy nic nie wiadomo.

Jak znam życie, w ramach ogłoszonego konkursu nie zabraknie też powodów do śmiechu. Warto zajrzeć do sieci, może Benton tańczy już tam nago na stole...

Jestem przekonany, że będzie też na YouTube sporo głupkowatych rzeczy. Tak czy inaczej ludzie i tak będą słuchać tego utworu, nawet oglądając jakiś porąbany klip. Sam jestem pojebańcem, więc co mi szkodzi (śmiech). Sam to sprawdzę i będę miał z tego ubaw taki sam, jak wszyscy inni.

Dzięki za rozmowę.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas