Reklama

"Metal kosmiczny i mechaniczny"

The Kovenant to jeden z najbardziej kontrowersyjnych przedstawicieli norweskiego black metalu, albo raczej muzyki, która z black metalu się wywodzi. Przez jednych uwielbiani za artystyczną odwagę, przez innych piętnowani za zdradę ideałów i ślepe zapatrzenie w twórczość Marilyn Manson, nagrali z pewnością jedną z najbardziej interesujących płyt 1999 roku – „Animatronic”. Niestety, poważna choroba wokalisty grupy, Lex Icona, przerwała dobrą passę. Dopiero pod koniec 2000 roku udało się The Kovenant wrócić na scenę, czego przypieczętowaniem była europejska trasa z zespołem Zeromancer. Perkusistą The Kovenant jest postać doskonale znana fanom ekstremalnego metalu, czyli Jan Axel Von Blomberg aka Hellhammer, znany ze współpracy m.in. z takimi grupami jak Mayhem, Arcturus, Thorns, i Immortal. Piekielnego Młota za język ciągnął Jarosław Szubrycht.

Niedawno wróciliście z europejskiej trasy The Kovenant. Jak wrażenia?

Było bardzo fajnie, nieźle się bawiliśmy. Przychodzili bardzo różni ludzie i nie wszystkim podobało się to, co mieliśmy do zaoferowania. Byli ludzie, którzy ruszali się tylko, gdy graliśmy coś z „Nexus Polaris”, a byli i tacy, którzy podchodzili do nas po koncercie i pytali, dlaczego nie zagraliśmy nic z „In Times Before The Light”. Oczywiście, że nie zagraliśmy nic, bo to gówniane demo, które niepotrzebnie wyszło na płycie i o którym szybko chcielibyśmy zapomnieć. The Kovenant nieprzerwanie idzie do przodu i nie będziemy płakać tylko dlatego, że niektórzy fani nie potrafią tego zaakceptować. Wciąż będziemy grali nasz mechaniczny, kosmiczny metal!

Reklama

Podobno i w Polsce spotkaliście się z niezrozumieniem, żeby nie powiedzieć wrogością...

W Warszawie, podczas naszego koncertu, jakieś gnojki poprzebijały nam opony w autobusie. Nie wiem, co chcieli przez to pokazać... Nie podobało mi się również to dziwne miejsce w którym musieliśmy grać w Katowicach. Na scenę można wejść tam jedynie przez widownię, co zaowocowało tym, że poobrywano z nas część naszych kostiumów. (śmiech) Jednak same koncerty były świetne, a polska publiczność jest chyba najbardziej szalona w Europie.

Byłoby jeszcze lepiej, gdybyście pojawili się na festiwalu Mystic, jesienią 1999 roku. Mnóstwo ludzi przyjechało wtedy do Krakowa specjalnie po to, by was zobaczyć.

Możliwe, że zainteresowanie naszymi koncertami rok temu było większe, ale nic na to nie poradzimy. Lex Icon zachorował wtedy na zapalenie opon mózgowych i musieliśmy wszystko odwołać. Zresztą wciąż jest chory, codziennie zażywa jakieś lekarstwa, bez których nie wytrzymałby intensywnego życia na trasie. Takie jest życie.

Ma facet pecha. Słyszałem, że w Budapeszcie pewna krowa, bynajmniej nie wściekła, pozbawiła go zęba?

(śmiech) Po koncercie w Budapeszcie poszliśmy w miasto i daliśmy sobie strasznie do wiwatu. Chłopaki z Zeromancer kupili wielką nadmuchiwaną krowę. Już w autobusie Nagash nawalony LSD i innymi wynalazkami próbował ją pożreć, ale skończyło się na tym, że jeden z jego zepsutych zębów zniknął.

Czyli trasa to w waszym przypadku jedna wielka impreza?

A co innego mamy do roboty? Siedzisz całe godziny zamknięty w autobusie, więc przynajmniej odrobiona piwa, wina albo wódki pomaga ci to przetrzymać. Staram się już nie imprezować tak ostro jak jeszcze parę lat temu, ale mam chyba słabą wolę. (śmiech)

Wydaje mi się również, że przez tę sytuację wytwórnia nieco zaniedbała wasze interesy. Mieliście być priorytetem w Nuclear Blast, tymczasem promocja ostatniej trasy była raczej znikoma.

Też to zauważyłeś? Chyba nie powinienem jeszcze tego mówić, ale najprawdopodobniej zerwiemy umowę z Nuclear Blast. Mamy kilka bardzo interesujących propozycji, które uważnie rozpatrujemy. Potrzebujemy wytwórni, dla której będziemy najważniejsi, wtedy będziemy mogli zrobić następny krok do przodu. Prawdę mówiąc, myślimy o dużej firmie, niekoniecznie kojarzonej z metalem.

The Kovenant przyzwyczaił nas do ciągłych zmian. Czy następny album będzie równie wielkim zaskoczeniem, co „Animatronic”?

Nie będzie to różnica diametralna, nie zaczniemy grać całkowicie innej muzyki, ale pojawią się nowe elementy. Chcemy utrzymać kosmiczne, nasycone nowoczesną technologią brzmienie, mnóstwo syntezatorów i samplerów, ale kompozycje będą bardziej mroczne i ekstremalne. Pracuję również nad tym, by praca perkusji była znacznie ciekawsza. Mam nadzieję, że do studia wejdziemy latem tego roku.

Na czym polega dla ciebie podstawowa różnica pomiędzy grą w Mayhem i The Kovenant?

Och, różnica jest ogromna! Granie w The Kovenant przypomina do złudzenia pracę w studiu. Na koncertach mam nałożone słuchawki, w których rytm podaje mi metronom i partie perkusji codziennie są identyczne. Jedyna różnica polega na tym, że jeśli coś spieprzę w studiu, zawsze mogę nagrać to jeszcze raz, a na żywo nie bardzo jest to możliwe. Natomiast koncerty Mayhem to prawdziwa rzeź, wszystkie utwory gramy dużo szybciej niż w studiu i nie mogę sobie pozwolić na siadanie za perkusją na kacu, co podczas trasy z The Kovenant zdarzało mi się nader często. (śmiech)

Skoro już mówimy o Mayhem, nie sądzisz, że wasza ostatnia płyta – „Grand Declaration Of War”? – była dla waszych fanów niemałym szokiem?

Niektórzy na pewno byli bardzo zaskoczeni, ale jestem pewien, że większość naszych fanów jest na tyle inteligentna, by dostrzec walory tej płyty. Trzeba pamiętać, że „Grand Declaration Of War” to album koncepcyjny, rodzaj rock-opery, w której teksty i muzyka spełniają określone zadanie. Cóż, rozlegają się głosy, narzekające, że to nie jest Mayhem, że to, że tamto... W porządku, nie kupujcie więc Mayhem, kupcie sobie nowy Hammerfall! Mayhem w roku 2000 był właśnie taki i jesteśmy z tego dumni. Mogę jednak już dzisiaj powiedzieć, że nasz następny album będzie dużo bardziej brutalny i znacznie szybszy.

Muzycznym fundamentem „Grand Declaration Of War” są partie perkusji i wokale Maniaca, cała reszta jest tylko tłem...

To prawda, ale myślę, że między innymi dzięki temu jest to tak wyjątkowa płyta! Podkreśla to kryształowo czysta produkcja, która sprawia, że słyszysz każdy dźwięk. Ta muzyka wciąż jest bardzo brutalna, ale każde uderzenie perkusji, każde brzdęknięcie struny jest czytelne. A gitary też grają bardzo interesujące rzeczy!

Czy współpraca z niewielką wytwórnią, jaką jest Season Of Mist, układa się po waszej myśli?

Na początku było pojawiło się trochę problemów, ale udało nam się nad wszystkim zapanować. Teraz wszystko jest w najlepszym porządku. Podpisaliśmy kontrakt tylko na jedną płytę, czego Francuz nie może sobie teraz darować. Dobrze wie, że jeżeli nie będzie grzeczny, to go wykopiemy. (śmiech) Oczywiście, nie oznacza to, że od razu odejdziemy z Season Of Mist. Musi nam tylko zaproponować jeszcze lepszy kontrakt... No cóż, próbował nas przechytrzyć, ale chyba to my przechytrzyliśmy jego.

Słyszałem, że pracujecie nad nowym materiałem Arcturus. Czy to prawda?

Prawdę mówiąc zaczęliśmy nagrywać już nową płytę. Skład jest podobny jak przy „La Masquerade Infernale”, zmienił się tylko basista. Mam nadzieję, że album ukaże się już w kwietniu. Chciałbym wszystkich uspokoić, że nie zamierzamy produkować hiphopowych szczyn w stylu Ulver. (śmiech) Muzyka, którą teraz gramy przypomina nieco „La Masquerade Infernale”, ale jest bardziej brutalna. Słyszałem już plotki, że Arcturus zawiesił działalność, ale to bzdura. Wzięły się najprawdopodobniej stąd, że postanowiliśmy w ogóle nie grać koncertów. To znaczy... Garm postanowił, bo jest cholernie nieśmiały.

Nieśmiały?!

Tak. O ile pamiętam zagraliśmy tylko jeden koncert z Arcturus, który w dodatku wyszedł bardzo fajnie. Jednak Garm stwierdził, że czuł się fatalnie, że nie podobało mu się i więcej tego nie zrobi. Trudno... Myślę, że Winds będzie pewnego rodzaju rekompensatą dla tych, którzy chcieliby zobaczyć Arcturus na żywo.

A właśnie, Winds! Twój nowy zespół, którego debiutancki mini-album zapowiada włoska firma Avantgarde Music...

Winds przypomina nieco stary Arcturus, ale więcej w nim wpływów muzyki klasycznej. Wokalista śpiewa tylko czystym głosem... Chyba mogę wyjawić, że jest to Pasi, na co dzień wokalista Amorphis. Prawdę mówiąc, zostałem wynajęty do Winds tylko na jedną sesję nagraniową, ale muzyka spodobała mi się na tyle, że zostałem. Dzięki moim znajomościom nie było problemu z podpisaniem kontraktu. Od razu pomyślałem o Avantgarde, bo wiedziałem, że lubią taką muzykę i prawdopodobnie będą chcieli mieć Winds u siebie. Nie pomyliłem się.

Nie boisz się, że grając w tylu zespołach zaczniesz się w końcu powtarzać?

Nie. Każda z tych grup gra inną muzykę, więc i partie perkusji muszą być całkowicie odmienne. Równie dobrze mogę nagrać płytę z muzyką pop, jeżeli ktoś mi za to zapłaci. Żyję perkusją, oddycham, jem i śpię za bębnami... Owszem, zdarzają się momenty pustki, kiedy nie bardzo wiem, co mam dalej ze sobą zrobić, ale generalnie cały czas się rozwijam. Jeśli nadejdzie moment, w którym uznam, że stanąłem w miejscu, dam sobie spokój z perkusją.

Czy perkusista o takich umiejętnościach musi jeszcze ćwiczyć?

Oczywiście! Nie poświęcam co prawda na ćwiczenia tyle czasu co dawniej, kiedy grałem siedem lub osiem godzin dziennie, ale muszę utrzymywać formę. Kiedy nie ćwiczę, gram coraz wolniej, a na to nie mogę sobie pozwolić. Na trasie z Mayhem skupiam się właśnie na utrzymaniu tempa, z kolei grając z The Kovenant mogę grać nieco spokojniej i popracować nad pojedynczymi uderzeniami. Granie z wieloma grupami rozwija i cieszę się, że mogę to robić. Niestety, oznacz to, że nigdy nie ma mnie w domu, praktycznie cały rok spędzam na trasie lub w studiu nagraniowym.

The Kovenant dwukrotnie został uhonorowany norweską Grammy. Jakie to uczucie dostać taką nagrodę?

Dobrze jest wiedzieć, że nie tylko fani metalu potrafią docenić naszą pracę. Z drugiej strony dostajesz tylko jakąś statuetkę, a po roku już nikt o tobie nie pamięta...

Nie zmieniło to nastawienia Norwegów do ostrej muzyki?

Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju... Chociaż kto wie, być może dzięki nam ludzie w Norwegii trochę życzliwszym okiem patrzą teraz na metal? Do tej pory wszyscy kojarzyli black metal z płonącymi kościołami, propagandą nazistowską i w ogóle wszystkim, co najgorsze.

Ale przecież Euronymous, założyciel Mayhem, powtarzał przy każdej okazji, że black metal nie może być powszechnie akceptowany, że ludzie powinni bać się tej muzyki.

To prawda, ale The Kovenant nie gra black metalu... Natomiast Mayhem to inna sprawa. W Norwegii panuje głupie przekonanie, że każde dziecko potrafi zagrać black metal, że to dziecinnie proste. Postanowiliśmy więc udowodnić wszystkim, że tak nie jest. Ostatnia płyta Mayhem świadczy o tym, że black metal nie polega na paleniu kościołów, czy gównach tego typu, ale na graniu ambitnej muzyki przez profesjonalnych muzyków. To co robimy z naszym prywatnym życiem to tylko i wyłącznie nasza sprawa.

Dziękuję za wywiad.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: black metal | trasa | partie polityczne | muzyka | trasy | śmiech | metal
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy