"Jesteśmy prostym zespołem"
Fanom ostrego rockowego grania Motorhead przedstawiać nie trzeba. Chociaż trudno w to uwierzyć, grupa dowodzona przez niezniszczalnego basistę i wokalistę Lemmy’ego jest już z nami od ćwierć wieku, na niezmiennie wysokim poziomie grając swoją rozkosznie głośną i cudownie brzydką muzykę. W przeddzień wizyty Motorhead w naszym kraju perkusista grupy, Mikkey Dee, udzielił wywiadu Jarosławowi Szubrychtowi.
Świętujecie w tym roku 25. rocznicę powstania Motorhead. Moje gratulacje!
Nie przesadzaj. Tak naprawdę nie przywiązujemy do tego zbyt wielkiej wagi i nawet zastanawiamy się, czy nie obchodzić w przyszłym roku 26. rocznicy powstania Motorhead, dużo bardziej hucznie! Myślę, że to byłby niezły numer... Oczywiście, zdajemy sobie sprawę, że 25 lat to szmat czasu i jesteśmy z tego dumni. Tak naprawdę jest to jednak po prostu kolejny rok. Nie przywiązujemy do dat tak dużej uwagi jak inni. Owszem, świętowaliśmy w tym roku w Brixton Academy. Za kilka miesięcy ukaże się płyta DVD będąca zapisem tego koncertu. Znajdą się na niej również zdjęcia z garderoby, z imprezy w Hard Rock Cafe... Sam koncert był bardzo fajny, bo w niektórych numerach wspomogli nas goście, tacy jak Brian May, Skin i Fast Eddie Clarke. To był prawdziwy jubileusz!
Nie możemy jednak zapomnieć, że z okazji 25-lecia Motorhead wydaliście aż trzy różne składanki. Nie sądzisz, że trochę przesadziliście z rozpieszczaniem fanów?
Prawda jest taka, że nie mamy nic wspólnego z żadną z tych składanek. Nic o nich nie wiemy, nie decydowaliśmy o ich zawartości, nie wiedzieliśmy nawet, że mają się ukazać. Po prostu ktoś kupił licencje na te utwory i postanowił je wydać. Chcą zarobić trochę kasy, to wszystko.
Czy pamiętasz dzień w którym dołączyłeś do Motorhead?
Oczywiście! Pierwszy mój kontakt z Motorhead miał miejsce w 1986 roku, kiedy zagrałem z nimi trasę. Lemmy zaproponował mi wówczas dołączenie do zespołu na stałe, ale odmówiłem. Grałem wtedy w zespole Kinga Diamonda i nieźle nam szło, nie byłem jeszcze gotowy na przejście do Motorhead. Mimo tego nie zerwałem kontaktu z Lemmym, Philem i Wurzelem, którzy raz na jakiś czas powtarzali swoją propozycję. Mam jednak taką zasadę, że dopóki gra w jakiejś kapeli sprawia mi radość, nie odchodzę od niej. Z Kingiem grało mi się bardzo fajnie, miałem w tym zespole najlepszych przyjaciół i nie widziałem powodu, by cokolwiek zmieniać. Potem dołączyłem do Dokken i było równie fajnie... W końcu jednak, jakieś 10 lat temu, na kolejną propozycję z ust Lemmy’ego odpowiedziałem twierdząco. Zgodziłem się dołączyć do Motorhead, pod warunkiem, że pozwolą mi dokończyć trasę z Dokken. Tak się to wszystko zaczęło.
Jak porównałbyś współpracę z takimi osobowościami jak King Diamond, Don Dokken i Lemmy?
To bardzo różni ludzie. Najlepiej czuję się w Motorhead, dlatego że w tym zespole podział obowiązków jest równy i wszyscy w równym stopniu mamy wpływ na najważniejsze decyzje. King Diamond natomiast chciał mieć zdecydowanie więcej do powiedzenia niż reszta zespołu, podobnie jak Don Dokken. Mimo to wciąż bardzo przyjaźnimy się z Donem i najprawdopodobniej zagram na jego solowej płycie, jeżeli tylko znajdę na to czas.
To znaczy, że Lemmy nie jest w Motorhead dyktatorem?
Lemmy?! Skądże... Prędzej ja jestem typem dyktatora! (śmiech) Oczywiście, to jest zespół Lemmy’ego i tak naprawdę ostateczne decyzje należą zawsze do niego. W praktyce jednak wygląda to tak, że od pierwszego dnia grania w Motorhead mam takie same prawa jak pozostali, że wszyscy możemy podejmować ważne dla zespołu decyzje i że szanujemy się nawzajem. No i wszyscy trzej pracujemy równie ciężko...
Ozzy Osbourne powiedział kiedyś, że Motorhead to najbardziej niedoceniony zespół w historii muzyki rockowej. Czujecie się pokrzywdzeni przez los?
Czasem rzeczywiście czujemy się niedocenieni... Tak naprawdę jednak nie myślimy o tym zbyt często. Wiesz, Lars Ulrich zaczął swoją działalność w muzycznym światku od założenia fan-clubu Motorhead w Ameryce, a teraz jego zespół – Metallica – to jedna z największych kapel na świecie. Nie myśl jednak, że zamartwiamy się z tego powodu i że użalamy się nad sobą. Jesteśmy Motorhead i gramy chyba więcej koncertów niż jakikolwiek inny znany mi pier***ony zespół! Wiem, że niewiele jest na świecie zespołów, które mogą nam stawić czoła na scenie. Do tego nagrywamy świetne płyty i jest nam z tym bardzo dobrze.
Największe media, szczególnie amerykańskie, trąbią od kilku lat, że muzyka rockowa dawno się skończyła. Jak myślisz, dlaczego?
Mówią tak, bo sami nigdy nie odważą się zagrać rockowego numeru w radiu, ani napisać o rockowej kapeli w swoim magazynie. Starają się pomniejszyć znaczenie tej muzyki. Prawda jest taka, że rock rzeczywiście nie jest najlepiej sprzedającą się muzyką na świecie. Jego miejsce zajęli Britney Spears i Boyzone. Ale i wcześniej nie było różowo... Pamiętam, że kiedy ukazała się pierwsza płyta Guns N’Roses i pierwszy singel z niej, czyli „Welcome To The Jungle”, nie miałeś najmniejszej szansy, by zobaczyć to w MTV. Udawali, że ten utwór w ogóle nie istnieje. Dopiero po tym jak ludzie zaatakowali MTV, jak zbombardowali ich listami i telefonami, zaczęli puszczać „Welcome To The Jungle” i Guns N’Roses nagle zostali wielkimi gwiazdami. Wydaje mi się, że dzisiaj MTV jest trochę lepsza, ale chyba nie jest to znaczna różnica. Rock tak naprawdę nigdy tam nie był i nigdy nie będzie mile widziany. Nie trzeba się tym przejmować.
Czy tytuł waszej ostatniej płyty studyjnej – „We Are Motorhead” – oznacza, że zawartość tego albumu jest kwintesencją stylu Motorhead?
Tytuł oznacza po prostu, że jesteśmy Motorhead a nie Black Sabbath, ani żadnym innym pierdo**nym zespołem! (śmiech) Wystarczy posłuchać tej płyty i od razu wszystko jest jasne.
Moją uwagę zwróciły słowa Lemmy’ego zapisane we wkładce tego albumu: „Im jesteś starszy, tym jesteś wolniejszy”. Chyba nie miał na myśli muzyki Motorhead?
Nie, oczywiście że nie! To dowcip, który wziął się stąd, że pierwszym utworem, który powstał z myślą o „We Are Motorhead” był „See Me Burning”, czyli najszybsza rzecz, jaką kiedykolwiek skomponowaliśmy.
Uwagę zwraca również doskonała wersja „God Save The Queen” z repertuaru Sex Pistols. Skąd ten pomysł?
To był właściwie przypadek. Poproszono nas kiedyś, żebyśmy nagrali jakikolwiek utwór na potrzeby filmu kręconego w Stanach Zjednoczonych. Zgodziliśmy się i nagraliśmy „God Save The Queen”. Wyszło tak fajnie, że postanowiliśmy umieścić ten numer na płycie, a tej wytwórni filmowej daliśmy jakieś gówno, które nam nie wyszło, byle się od nas odpier****li. (śmiech) Później okazało się, że ludziom z naszej firmy tak się spodobało „God Save The Queen”, że wydali to na singlu i wyłożyli pieniądze na teledysk.
Chyba nie było łatwo namówić królową Elżbietę do udziału w teledysku?
No co ty? Zgodziła się od razu. (śmiech) Na początku chcieliśmy żeby rolę królowej grał Johnny Rotten z Sex Pistols, ale nie miał czasu. Musieliśmy więc zadowolić się królową. (śmiech)
W tytułowym utworze Lemmy śpiewa „na nas możesz zrzucić winę”... i tak często się dzieje. Dlaczego Motorhead tak często pełni rolę kozła ofiarnego?
Nie wiem. Naprawdę, nie mam pojęcia... Nie zwracamy jednak na to uwagi. Jeżeli ludziom podoba się nasza muzyka, bardzo się z tego cieszymy. Jeżeli nie, nie rozpaczamy. Nigdy nie mieliśmy ambicji, by komponować muzykę, która spodobałaby się każdemu. Po prostu komponujemy numery, a kiedy uzbiera się 10 lub 12 wystarczająco fajnych, wydajemy je na płycie. To bardzo proste. W ogóle jesteśmy prostym zespołem i nieraz nie przyszłyby nam nawet do głowy intencje o które ludzie nas podejrzewają.
Ale na niektóre oskarżenia, jak choćby to, że Lemmy jest neonazistą, musicie przecież jakoś reagować...
I reagujemy! Tłumaczymy ludziom, że nie jest nazistą i nigdy nim nie był. Lemmy jest po prostu kolekcjonerem i zbiera gadżety związane z II Wojną Światową, szczególnie militaria związane z armią hitlerowską. Tylko ludzie, którzy go nie znają mogą myśleć, że jest nazistą... Tymczasem Lemmy nienawidzi pierdo**nych nazistów! Zachowuje się jak kolekcjoner dzieł sztuki, bo podoba mu się styl towarzyszący niemieckiej armii, klimat tych gadżetów. Podobnie jak styl Imperium Rzymskiego, z którego Niemcy tak wiele skopiowali.
Pamiętam dobrze incydent z naszej trasy z Black Sabbath i Morbid Angel, z tym idiotą Dave’m, wokalistą Morbid Angel. On rzeczywiście jest nazistą, pier***onym czystej krwi blond faszystą. Pewnego dnia po koncercie przyszedł do naszej garderoby z jakąś hitlerowską książką pod pachą i z daleka wrzeszczy do Lemmy’ego – „Super, że mogę cię poznać! Jesteśmy tacy sami!”. Lemmy wziął książkę, rzucił nią Dave’owi w pysk i kazał wypier**lać z naszej garderoby. Do końca trasy nie odezwał się do tego dupka. Całe szczęście, że ten Dave nie śpiewa już w Morbid Angel... A Lemmy, jak widzisz, nienawidzi tego syfu. Wiesz, prawda jest taka, że Lemmy ma czarną dziewczynę, więc jak mógłby być nazistą?
Lemmy wydał niedawno płytę solową, zawierającą zestaw piosenek w stylu... country. Nie myślałeś o podobnym przedsięwzięciu?
Prawdę mówiąc myślałem... Przez kilka ostatnich lat nie miałem na to czasu, ale ostatnio skumałem się znowu z Andy LaRocquem, z którym grałem u Kinga Diamonda i zamierzamy nagrać razem płytę. Mamy już kilka numerów, ale nie powiem ci, co to za muzyka. Przekonasz się, kiedy się ukaże. Nie mamy jeszcze wokalisty i basisty, ale to kwestia najbliższej przyszłości. Bardzo się cieszę, że mogę znowu grać z Andym. Okazało się, że wielu ludzi już czeka na ten album...
Ja za całą pewnością jestem jednym z nich. Powiedz Mikkey, czy interesują cię w ogóle jakieś młode zespoły, to co obecnie dzieje się w muzyce?
Kiedy jesteśmy na trasie, nie mamy czasu na słuchanie nowych płyt, nie mamy też skąd ich brać. Zresztą nie będę szukał wymówek – zapytałeś nieodpowiedniego faceta. Prawie w ogóle nie interesuję się nowymi zespołami. Wiem, że jest dużo obiecujących grup, które często otwierają nasze koncerty, ale mówiąc szczerze, dbam tylko o Motorhead.
Dziękuję za wywiad.