"Historia w duchu klęsk"
In Twilight's Embrace to kolejna formacja, która zadaje kłam hermetyczności polskiej sceny. Już w 2006 roku, gdy przebojem wdarli się na nią debiutem "Buried In Between", można było zauważyć, że celują wysoko i bez naszych "ukochanych" kompleksów. Drugi album poznaniaków, "Slaves To Martyrdom", jest materiałem, z którego wręcz wylewa się radość z grania, bije entuzjazm i duma. Właśnie takich zespołów nam trzeba!
"Slaves To Martyrdom", jak przystało na grupę z pogranicza muzyki hardcore'owej i metalu, piętnuje też nasze pożałowania godne postawy, co w kontekście nieustraszonych "krzyżowców" z Krakowskiego Przedmieścia, wydaje się nad wyraz aktualne.
- Jestem sfrustrowany, gdy obserwuję popularność zespołów pokroju Sabaton, które za piosenkę o bitwie pod Wizną i kolejną laurkę na cześć naszych niezaleczonych kompleksów, chce się odznaczać orderami, zaprasza się na msze i obdarowuje szablami. Ktoś mądry powiedział kiedyś, że naród, celebrujący tylko własne klęski, to naród martwy - mówi w rozmowie z Bartoszem Donarskim wokalista (a niegdyś basista) In Twilight's Embrace, Cyprian Łakomy. Warto się nad tym zastanowić.
Z kronikarskiego obowiązku zacznijmy, jak to się mówi, od początku. Zanim w 2003 roku przedzierzgnęliście się w In Twilight's Embrace, graliście pod inną nazwą.
- Nie do końca wyglądało to tak, jak mówisz. W 2002 część z nas założyła Over The Edge, formację z założenia hardcore'owo-punkową, która za sprawą kolejnych przetasowań w składzie i najzwyklejszej muzycznej ewolucji, zaczęła skłaniać się ku zdecydowanie bardziej metalowej stylistyce. Pod koniec 2003 roku uformował się trzon obecnego składu, czyli Piotrek, Leszek, Urpin i ja, jednak zespół aż do początku 2005 grał pod starym szyldem. Ostateczne przepoczwarzenie się w In Twilight's Embrace miało wymiar bardziej symboliczny i oznaczało zwieńczenie pewnego etapu muzycznych poszukiwań, docierania się i - wreszcie - samookreślenie.
Waszej twórczości nie należy chyba mylić z tzw. metalcore'em? Z drugiej strony w tym terminie mieści się tak wiele, że czasami można się pogubić. Stylistycznie bliżej wam jednak do takich zespołów jak niemieckie Heaven Shall Burn czy Caliban, niż do amerykańskich nazw pokroju Killswitch Engage lub Unearth.
- Mnie też zaskakuje obecna pojemność tego terminu i fakt, że ludzie mogą dziś upchnąć do niego to, co im się żywnie podoba. Kiedy zaczynaliśmy, określenie to kojarzyło się nam przede wszystkim z zespołami rzędu amerykańskiego Integrity, belgijskiego Liar, niemieckiej Absidii czy naszego rodzimego Sunrise, które muzycznie bliskie były scenie stricte metalowej, niemniej wyróżniały się charakterystyczną ekspresją, głoszonymi poglądami społeczno-politycznymi i promowanymi, często proekologicznymi postawami.
- Nie ukrywam, że przynajmniej część z nas od samego początku wspólnego grania, znajdowała się pod silnym wpływem wymienionych zespołów i poniekąd dążyła do podobnego ukierunkowania In Twilight's Embrace. Jeśli zatem przyjmiemy takie rozumienie użytego przez ciebie określenia, to stosowanie go do nas jest jak najbardziej OK. W podobne ramy od zawsze wpisywali się Heaven Shall Burn i jeśli słuchając naszej muzyki, zdarzy ci się uchwycić pewne podobieństwa, to raczej nic dziwnego. Przyznam, że to, co dziś robią Caliban czy Killswitch Engage jest mi raczej dalekie, niemniej wiem, że latami pracowali na swój aktualny sukces.
Przyznam, że grana przez was muzyka wypada nad wyraz rasowo. Fuzja hardcore'owego gniewu z agresywną melodyjnością rodem ze Skandynawii w wydaniu In Twilight's Embrace może się podobać. Skąd pomysł na takie właśnie granie?
- Każdy z nas od najmłodszych lat mniej lub bardziej intensywnie słuchał różnych odmian metalu, a z czasem zainteresowania większej części zespołu zaczęły ogniskować się wokół tego, co robią nasi północni sąsiedzi. Od lat uwielbiam At The Gates, Dissection, Entombed, stare płyty In Flames czy fiński Sentenced. Z drugiej strony, kiedy mając po kilkanaście lat zainteresowaliśmy się środowiskiem hardcore / punk, zszokowała nas jego różnorodność, jak i to, że w odróżnieniu od większości hord metalowych, działające w jego obrębie kapele miały sporo do powiedzenia na wiele aktualnych tematów, co się zresztą do dziś nie zmieniło.
- Jeśli spojrzysz na istniejące dziś skupiny znacznie starszej niż my daty, np. Slayer, Napalm Death, czy wspomniany At The Gates, to niemal od razu zauważysz ich hardcore'owo-punkowe koligacje. Mam wrażenie, że sporo osób dziś o tym nie pamięta, a między obiema scenami panuje jakiś bezsensowny konflikt. Wracając do postawionego przez ciebie pytania, myślę, że stworzenie pewnej wspólnej płaszczyzny dla obu stron, jest jednym z naszych nadrzędnych celów.
Podejrzewam, że twórczość waszego zespołu jest wypadkową muzycznych fascynacji każdego z was. Czy nie jest u was czasem tak, że część skłania się bardziej w stronę hardcore'a, podczas gdy reszta woli jednak, powiedzmy, At The Gates?
- To oczywiste, że to, co ostatecznie słyszysz na naszej płycie, czy przychodząc na nasz koncert, jest wynikiem dziesiątek albo i setek kolizji naszych zapatrywań na to, czym powinno być In Twilight's Embrace, jak brzmieć i co sobą reprezentować. Póki co, nikt z nas nie wymyślił lepszego sposobu osiągania konsensu, niż droga wypracowywania małych kompromisów, choć w składzie mamy takie nagromadzenie silnych osobowości, że czasem mamy ochotę się wzajemnie pozabijać (śmiech). Patrząc na to wszystko z jeszcze innej perspektywy, to poza pewnymi bardzo ogólnymi wyznacznikami, jakie przyjęliśmy, komponowanie jest u nas czymś jak najbardziej spontanicznym. Nie realizujemy żadnego zdetalizowanego planu, ani nie wyrabiamy norm (śmiech).
"Slaves To Martyrdom" nie jest chyba muzyczną rewolucją w stosunku do debiutu, niemniej, można tu mówić o pewnej ewolucji. Jakie kierunek rozwoju obraliście na nowej płycie?
- Jak to w przypadku drugiego albumu bywa, sporo czasu spędziliśmy omawiając pewne generalne determinanty ścieżki, którą mieliśmy ostatecznie podążyć. Można powiedzieć, że ten niezbędny fundament pod "Slaves To Martyrdom" został położony dobre półtora roku temu, gdy pod koniec 2008 zarejestrowaliśmy wersje demo kilku utworów, które ostatecznie znalazły się na płycie. Wiedząc, na czym stoimy, zabraliśmy się do tworzenia szkieletu całości.
- W tym czasie każdy z nas słuchał naprawdę różnych rzeczy i pierwiastki, które gdzieś podświadomie podchwycił, starał się w mniej lub bardziej zawoalowanej formie przemycać do powstających kompozycji. Myślę, że w każdym z nas tkwił zamiar odzwierciedlenia w tych numerach różnorodności wyrazu, przy jednoczesnym zachowaniu pewnej spójności, wspólnego mianownika. Nie ukrywam, było to niekiedy dość problematyczne, ale jakimś cudem zdołaliśmy pogodzić te dwie poniekąd sprzeczne ambicje.
Nie wiem, czy się ze mną zgodzisz, ale odniosłem wrażenie, że nowy album jest znacznie bardziej metalowy, choć bynajmniej nie jednowymiarowy. W porównaniu z debiutem, ten album wypada po prostu bardziej... kompletnie, brzmi jak "całość".
- Wiesz, wydaje mi się, że "Buried In Between" też był czymś kompletnym; momentami aż zanadto. Masz jednak rację, co do całościowego charakteru nowego albumu. Zresztą, co tu dużo gadać, w czasie powstawania debiutu większość z nas miała po 17-18 lat, więc pewien stylistyczny przeskok nie powinien tu nikogo dziwić. Na przestrzeni tych lat każdy rozwinął swoje umiejętności gry i na nowo zdefiniował własne ambicje. Co niewątpliwie dobre, udało nam się te cele zdefiniować też na płaszczyźnie zespołowej. Stąd pewnie też wziął się wyraźniej metalowy koloryt "Slaves To Martyrdom" - w pewnym momencie na scenie hardcore zapanował pewien zastój, który w pewien sposób trwa do dziś, a samo środowisko dość znacząco się spolaryzowało. Niezbyt po drodze było nam zarówno z popularnym jakiś czas temu oldskul hardcore'em, ani z dominującą dziś indie-hipsterką. Staramy się być raczej konsekwentni, i sądzę, że słychać to na tym krążku.
Podoba mi się też to, że przy obecnym na płycie ciężarze, szybkości i chwytliwych melodiach, album ma też pewien melancholijny klimat, jak, dajmy na to, w tytułowym kawałku. Gdyby Katatonia grała na speedzie, może właśnie tak był to brzmiało. Co ty na to? Ten album w ogóle wydaje mi się bardziej uniwersalny...
- Tak, zdecydowanie. Nie wiem, jak obecnie mogłaby zabrzmieć naspeedowana Katatonia, choć w kontekście różnicy pomiędzy "Night Is The New Day" a pierwszymi dokonaniami tej kapeli, mogłoby być to co najmniej interesujące. Niemniej podoba mi się twoje porównanie. Co do melancholii, to również myślę, że nie brakowało jej i na poprzednim wydawnictwie, jednak w przypadku "Slaves To Martyrdom" jest ona znacznie umiejętniej dawkowana. To jeden z podstawowych elementów naszej muzyki, który naszym zdaniem dobrze komponuje się z momentami agresywnymi i dopełnia z reguły dość intensywny przekaz zawarty w poszczególnych numerach.
Przygotowanie drugiej płyty zabrało wam kilka lat. Może dlatego, że nagrywaliście ją po prostu na raty?
- Nie nazwałbym procesu nagrywania "Slaves To Martyrdom" odbywającym się na raty - sam fakt, że praktycznie każdy instrument rejestrowany był w innym studiu, nie determinuje jeszcze przewlekłości prac. Całość, wraz z miksem i masteringiem, udało się nam zamknąć w okresie sześciu miesięcy. Przyczyny tak długiego odstępu czasowego pomiędzy nową płytą a debiutem upatrywałbym natomiast przede wszystkim w fakcie, iż tuż po wydaniu "Buried In Between" rozpoczęły się dość częste zawirowania personalne na stanowisku wokalisty, co skutecznie uniemożliwiało nam podjęcie prac nad nowym materiałem we właściwym terminie.
Muszę przyznać, że do produkcji podeszliście profesjonalnie, co wyraźnie słychać na nowej płycie. Czy po raz pierwszy współpracowaliście z takimi ludźmi jak Wiesławscy?
- Od samego początku działalności In Twilight's Embrace chcieliśmy, by w powstawaniu naszych nagrań brali udział odpowiedni ludzie. I tak przy okazji post-produkcji debiutu współpracowaliśmy z Patrickiem Engelem, który nie od dziś macza palce w wielu znakomitych produkcjach zza naszej zachodniej granicy. Potem, przy okazji materiału promo z ubiegłego roku, udało się nam zwerbować Pelle Henricssona ze szwedzkiego Tonteknik Recording do zmasterowania nagrań. Również w przypadku "Slaves To Martyrdom" pragnęliśmy powierzyć to zadanie komuś o odpowiednich kwalifikacjach i godnemu zaufania. Jak się okazało, Wojtek i Sławek byli strzałem w dziesiątkę! Współpraca przebiegała zawodowo i byliśmy pod ogromnym wrażeniem tego, że chłopaki są w stanie idealnie zrozumieć nasz zamysł w całej rozciągłości, a efekt końcowy mówi sam za siebie.
"Slaves To Martyrdom" powstał już w zmienionym i przetasowanym składzie. Wyjaśnisz tę sytuację?
- Zgadza się, jest to pierwsza duża płyta nagrana w zmienionym składzie. Jesteśmy zespołem o tyle charakterystycznym, że w ciągu ostatnich paru lat bodajże czterokrotnie zmienialiśmy wokalistów. Zaraz po ukazaniu się "Buried In Between" wykruszył się pierwszy z nich, będący zarazem jednym z założycieli zespołu. Przez kolejne kilka miesięcy koncertowaliśmy z Mateuszem z Angelreich w roli wokalisty, jednak ze względu na zobowiązania wobec jego macierzystej formacji, oczywistym było, że nie zagrzeje u nas miejsca na stałe. Potem przewinęły się jeszcze dwie osoby, które jednak w pewnym momencie traciły zapał i wybierały inne zajęcia.
- Ostatnia zmiana na stanowisku gardłowego dokonała się w dość niecodziennych okolicznościach, bowiem w sytuacji, kiedy partie wokalu zostały już zarejestrowane. Nie chcieliśmy dopuścić do tego, by nowa płyta nosiła jakiekolwiek znamiona tych nękających nas długo problemów, stąd decyzja o tym, żebym to ja nagrał na nowo te numery zapadła praktycznie z dnia na dzień. Moją dotychczasową funkcję objął z kolei nasz wieloletni, bliski skądinąd znajomy - Marcin, co w końcu doprowadziło do oczyszczenia atmosfery w In Twilight's Embrace.
Tytuł albumu sugeruje jego przesłanie. Ciekawa rzecz, bo niedawno też zastanawiałem się nad tym tematem w kontekście muzycznego rynku w Polsce, gloryfikacji porażek i nieudacznictwa. Rozmawiałem z kolegą o tym, że żyjemy w kraju męczeństwa i kompleksów, gdzie najwyższą wartością jest martyrologia, wszystkie święta narodowe mają pompatyczno-żałobny charakter, a pomniki wystawia się wyłącznie przegranym, zapominając o zwycięzcach. Taki destrukcyjny sposób myślenia przekłada się na każdy element życia. Czy m.in. o tym jest wasza nowa płyta?
- Trafiłeś w samo sedno problemu. Od dawna zmęczony jestem mitologizacją i upolitycznianiem historii w Polsce, tym wszechobecnym, tanim pseudo-mesjanizmem. Wciąż nie potrafimy uświadomić sobie, że nauczanie historii w tym duchu i, to, że na płaszczyźnie międzynarodowej używamy własnych klęsk jako karty przetargowej, jest paradoksalnie przyczyną naszych niepowodzeń na innych płaszczyznach. To tutaj należy doszukiwać się źródeł prawicowego ekstremizmu, który coraz częściej daje o sobie znać również w środowiskach muzycznych. Zadziwia mnie to, że wciąż bezkrytycznie podchodzimy do Powstania Warszawskiego i że co roku pieniądze podatników wyrzuca się na wielki festyn z tej okazji, nie dopuszczając do żadnej dyskusji na temat dzisiejszej oceny tego zrywu.
- W rozmowach o własnej historii i wynikających z niej problemach codzienności, wciąż posługujemy się językiem emocji. Te same tendencje obnażają się w przypadku kolejnych absurdów dnia powszedniego, jak choćby aktualnego sporu o krzyż. Czy naprawdę nie mamy poważniejszych problemów? Jestem sfrustrowany, gdy obserwuję popularność zespołów pokroju Sabaton, które za piosenkę o bitwie pod Wizną i kolejną laurkę na cześć naszych niezaleczonych kompleksów chce się odznaczać orderami, zaprasza się na msze i obdarowuje szablami. Ktoś mądry powiedział kiedyś, że naród, celebrujący tylko własne klęski, to naród martwy. Nic dodać, nic ująć.
Jak duża jest, twoim zdaniem, scena związana z taką muzyką jak wasza w kraju nad Wisłą? Odnoszę wrażenie, że jest u nas kilka znanych nazw poruszających się w tej dziedzinie, tyle że wszystkie najczęściej grają na Zachodzie, mają tam wysoki status, o czym świadczą choćby trasy z uznanymi markami, a w Polsce wygląda to nadal minorowo. Czasami ręce opadają...
- Scena ma się chyba całkiem dobrze. W ośrodkach takich, jak nasz rodzinny Poznań, organizuje się sporo koncertów i symptomatyczne jest to, że z imprezy na imprezę zjawiają się tu coraz lepsze formacje. W ciągu ostatnich kilku miesięcy odwiedziły nas m.in. amerykański Ruiner, belgijska legenda w postaci Length of Time (na których nowy album czekam z niecierpliwością), czy ostatnio First Blood. Również jeśli chodzi o same zespoły, to w skali kraju nie jest źle. Od lat istnieje tu i wciąż wydaje znakomite płyty Faust Again, podobnie z innymi naszymi przyjaciółmi - szczecińskim Angelreich. Te dwie formacje, to na chwilę obecną dwie najpopularniejsze polskie hordy z pogranicza metalu i hardcore'a za granicą. Zjawiskiem, które wypłynęło w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy jest niewątpliwie zalew formacji deathcore'owych, które w mojej ocenie zdają się być jednak wykwitem kolejnej mody.
In Twilight's Embrace jest zespołem ze sporym potencjałem, w którym można zainwestować. Jakim cudem nadal szukacie wytwórni? Jesteście aż tak wybredni?
- Cud w końcu nastąpiłby, gdybyśmy tę wytwórnię znaleźli. Myślę, że obecny jej brak będzie kwestią jedynie przejściową, wynikającą z tego prostego faktu, że w związku z długotrwałymi turbulencjami w składzie, nie graliśmy w ostatnim czasie tylu koncertów, ilu rzeczywiście byśmy sobie życzyli. Z drugiej strony, nie jest też tak, że oddalibyśmy nowy materiał w pierwsze lepsze ręce.
Czego zatem powinno się wam dziś życzyć?
- Przede wszystkim tego, by zrobienie kolejnej płyty nie zajęło nam następnych pięciu lat. Poza tym, możliwie jak największej ilości koncertów i tego, by jak najszersze grono odbiorców zaraziło się propagandą, o którą już zdołano nas posądzić.
Dzięki za rozmowę i do zobaczenia na koncertach!