"Chcemy być największym zespołem świata"

Pierwszy wspólny koncert Lady GaGi i Semi Precious Weapons oglądało 12 widzów (słownie: dwanaście). Było to w 2006 roku. GaGa występowała w roli supportu.

Justin Tranter, frontman Semi Precious Weapons - fot. Ethan Miller
Justin Tranter, frontman Semi Precious Weapons - fot. Ethan MillerGetty Images/Flash Press Media

Z Justinem Tranterem, frontmanem nowojorskiej, glam rockowej grupy Semi Precious Weapons, spotkaliśmy się w garderobie grupy w sopockiej (i gdańskiej) hali Ergo Arena. Formacja Justina 26 listopada rozgrzewała polską publiczność przed Lady GaGą.

W połowie listopada ukazała się w Polsce debiutancka płyta zespołu - "You Love You". Zobacz klip do singla "Semi Precious Weapons"!

Justin nie dość, że jest wysoki, to jeszcze chodzi w szpilkach. Góruje więc nad otoczeniem wyraźnie. Wystarczą dwie sekundy, by zdać sobię sprawę, że mamy do czynienia z oryginałem. Wokalista ma na sobie ciuchy bardziej damskie niż męskie, obcisłe, krzykliwe, do tego biżuteria i ostry makijaż. W ramach researchu sprawdziłem wcześniej plotkarskie doniesienia - Tranter jest biseksualny.

Występ Semi Precious Weapons w Trójmieście był skrajnie żywiołowy - ich basista na ten przykład "cierpi" na jakiś szczególny rodzaj scenicznego ADHD, porusza się tak gwałtownie, tak intensywnie, tak "do góry nogami", jak chyba żaden inny ze znanych mi muzyków. Z kolei Tranter zabawiał publikę wyzywającymi pozami i odezwami, których nie powinno się cytować przed 23 ("Polish sluts, we want you to get wet for Lady GaGa!"). Choć na twarzach niektórych widzów malowało się zmieszanie, to trzeba przyznać, że nudno na pewno nie było. Szczególnie mocno zapadł mi w pamięć widok Justina wściekle uderzającego szpilkami w perkusję. Na koniec wokalista życzył wszystkim uczestnikom spektaklu, by "ktoś ich przeleciał".

Mimo tak śmiałego scenicznego wizerunku, prywatnie Justin okazał się wyjątkowo sympatycznym rozmówcą. Frontman Semi Precious Weapons opowiedział nam m.in. o swoich ambicjach i o przyjaźni z Lady GaGą.

Jak wam się koncertuje z Lady GaGą?

Justin Tranter: To najwspanialsze doświadczenie, jakie tylko można sobie wyobrazić. To niesamowita artystka. Jest najbardziej wpływowym, inspirującym wykonawcą naszego pokolenia. To także moja bliska przyjaciółka. Dzięki niej mamy szanse występować dla tak wielu widzów.

Widujecie się za każdym razem, gdy ją supportujecie?

Justin Tranter: Znamy się od 2006 roku. Wiadomo, że jesteśmy coraz bardziej zajęci - my i ona - więc nie zawsze da się szwendać razem po mieście całymi godzinami. Ale tak - widujemy się każdego dnia.

Jak się poznaliście? Bo przecież w 2006 roku Lady GaGa nie była jeszcze znana, nawet się tak nie nazywała?

Justin Tranter: Była wielką fanką naszego zespołu. Założyliśmy grupę w Nowym Jorku i szybko zyskaliśmy grupę sympatyków. Ona była jednym z nich. Przychodziła na nasze występy i zawsze wyglądała niesamowicie. Okazało się, że jest bardzo utalentowaną kompozytorką i że również daje koncerty w klubach. Mimo że my graliśmy rockową muzykę, a ona coś bardziej popowego, poprosiliśmy ją, by otwierała nasze występy. Nasz pierwszy wspólny koncert oglądało 12 widzów (śmiech).

Estetycznie bardzo do siebie pasujemy. My i ona poważnie traktujemy swoją muzykę, jednak sam show jest kolorową zabawą. Staramy się dostarczyć coś ekscytującego. Należy jednak podkreślić, że GaGa jest świetną pianistką. Otwierała większość naszych występów w Nowym Jorku, a teraz, cztery lata później, jesteśmy razem w Polsce.

Jakie są, twoim zdaniem, najważniejsze czynniki dobrego koncertu?

Justin Tranter: Wiele rockmanów myśli, że jak będą wyglądać naprawdę cool, jak będą się wygłupiać, to będzie to oznaczało, że nie są dobrymi muzykami. To nieprawda. My przecież poznaliśmy się w szkole muzycznej, uczyliśmy się muzyki klasycznej, jazzu, wszystkiego. Ale uważamy, że koncert powinien być dobrą rozrywką, powinien być szalony.

Mocno stawiacie na ten wizualny aspekt show...

Justin Tranter: Jeżeli nie ma "obrazu", to widz nie ma powodu, by przychodzić na koncert. Może przecież siedzieć w domu i posłuchać sobie płyty. A my chcemy, by ich ciągnęło na nasze występy, by za każdym razem otrzymywali coś wyjątkowego.

Czy jest jakieś przesłanie w waszym niecodziennym image'u?

Justin Tranter: Jak najbardziej. Pokazujemy w ten sposób swoje prawdziwe "ja". Ubieram się tak każdego dnia. Kiedy się budzę, zakładam właśnie takie ciuchy. Przesłanie jest takie: bądź tym, kim jesteś naprawdę. To uczyni cię szczęśliwym. Mamy nadzieję, że nasza muzyka zainspiruje ludzi do bycia sobą. Nie każdy musi wyglądać tak jak my. To oczywiste. Można się ubierać zupełnie normalnie. Niech po prostu robią to, na co mają ochotę.

Naszym najważniejszym wersem jest: "Nie stać mnie na czynsz, ale i tak jestem zajebisty" ("I can't pay my rent but I'm fucking gorgeous"). Jednych stać na opłacenie czynszu, innych nie. Każdy jednak znajdzie w swoim życiu coś, czego nie może mieć. Piękno tej frazy polega na tym, że mimo odczuwania tego braku, potrafię świetnie czuć się we własnym towarzystwie. Chcemy, by to właśnie przesłanie płynęło z naszej muzyki i z naszych występów.

Czy podczas koncertów przytrafiają wam się dziwne sytuacje?

Justin Tranter: Mnóstwo! Ludzie często rozbierają się podczas naszych występów. Teraz już mam takie podejście, że kiedy się nie rozbierają, czuję się, jakbym zawiódł.

Masz zły wpływ na dzieciaki!

Justin Tranter: Mam wspaniały wpływ! Mogą się poczuć wolni, nikt nie nazwie ich dziwakami, mogą robić, na co mają ochotę.

Nigdy nie brałem narkotyków. Czasem piję, oczywiście, że tak... Prowadzę biznes jubilerski, dzięki niemu stać nas było na nagranie płyty. Włożyłem w to ogrom ciężkiej pracy. Podczas naszych występów zachęcamy do robienia w życiu tego, co się chce, co się lubi.

Co oznacza "filthy glamour"? Tak właśnie określacie swoją muzykę.

Justin Tranter: (śmiech) Ludzie porównują nas do Davida Bowie, do New York Dolls, to oczywiście wielki zaszczyt, ale nasze ulubione zespoły to Guns N' Roses, Living Colour, Nirvana, Pearl Jam... Jest w nas element "glam" przez to, jak wyglądamy, ale muzycznie jest to coś ostrzejszego niż glam rock. Jest to bardziej szczere. "Filthy" dlatego, że jest to bardzo surowe, szorstkie, wyzywające, ale też ekscytujące. To właśnie nasze autorskie pojmowanie rock and rolla.

Macie po swojej stronie nie tylko Lady GaGę, ale też Kate Moss. Skazani na sukces?

Justin Tranter: Tak, mam nadzieję! Ale też bardzo ciężko na to pracowaliśmy, przeszliśmy długą drogę, by znaleźć się w tym miejscu. Udało nam się pozyskać cudownych fanów.

Jak to było z Kate Moss?

Justin Tranter: Nasz dobry znajomy załatwił nam kilka występów w londyńskich klubach. Przy okazji zaciągnął na jeden z tych koncertów Kate Moss, ponieważ jest jej przyjacielem. Sala była wielkości tego pomieszczenia (niewielka - przyp. red.). Ogromnie jej się spodobało! Kupiła nasz t-shirt, dwa naszyjniki. Następnego dnia pisały o nas wszystkie gazety. Mieliśmy później w Londynie jeszcze pięć kolejnych występów i na wszystkich był komplet. Z powodu Kate.

Co chcecie osiągnąć w show-biznesie?

Justin Tranter: Chcemy być największym rockandrollowym zespołem świata!

Rozmawiał Michał Michalak