"Uciekając przed szufladkami"
Guano Apes to jeden z nielicznych europejskich zespołów, które odniosły sukces nie tylko na Starym Kontynencie, ale również w Stanach Zjednoczonych. Kilka milionów sprzedanych płyt, setki wyprzedanych do ostatniego miejsca koncertów, liczne nagrody – oto bilans dotychczasowej kariery kwartetu z Getyngi. Kilka miesięcy temu świętowaliśmy premierę nowej płyty Guano Apes, zatytułowanej "Don't Give Me Names". O okolicznościach jej powstania, sportach ekstremalnych i zaletach duńskiej wsi z gitarzystą Guano Apes, Henningiem, rozmawiał Jarosław Szubrycht.
Jak doszło do powstania Guano Apes?
Założyliśmy zespół w 1994 roku. Przez pewien czas graliśmy jako trio - Stefan [Ude – basista], Dennis [Poschwatta – perkusista] i ja. Pod koniec 1994 roku dołączyła do nas Sandra [Nasic – wokalistka]. Znaleźliśmy wspólny język i wytworzyła się pomiędzy nami wyjątkowa atmosfera, która zaowocowała później stylem charakterystycznym dla Guano Apes. Na początku naszej działalności próbowaliśmy oczywiście zagrać tyle koncertów, ile tylko mogliśmy, aż w końcu w 1996 roku zgłosiliśmy się na ten konkurs dla debiutantów, który wygraliśmy. Dzięki temu mogliśmy po raz pierwszy wejść do studia i nagrać nasz debiutancki singel „Open Your Eyes”. W 1997 roku ukazała się nasza pierwsza płyta „Proud Like A God”. Byliśmy niesamowicie szczęśliwi, że wszystko idzie dobrze, że ludzie kupują album, że udało nam się dostać na listy przebojów. Wszystko zaczęło nam się udawać.
Tytuł pierwszej płyty oznacza „Dumny jak Bóg”, teraz twierdzicie, że jesteście wielcy w Japonii (tytuł pierwszego singla z „Don’t Give Me Names” brzmi „Big In Japan”). Czyżbyście cierpieli na manię wielkości?
(śmiech) „Big In Japan” to przeróbka cudzego utworu, nie nazwaliśmy tak całej płyty. Natomiast jeżeli chodzi o „Proud Like A God”, to rzeczywiście w momencie wydania pierwszej płyty byliśmy niesamowicie dumni. To niesamowite uczucie uwieńczyć tyle lat ciężkiej pracy oficjalnym wydawnictwem, które w dodatku podoba się ludziom. Tytuł nowej płyty to „Don’t Give Me Names”, czyli „Nie nazywaj mnie”. Zainspirował nas fakt, że ludzie mają wielką skłonność do wyciągania łatwych wniosków, do porównywania wszystkiego do rzeczy już im znanych, do wkładania wszystkiego we wcześniej przygotowane szufladki. Tytuł nowej płyty wiąże się z tym, że po wielkim sukcesie „Proud Like A God” nasza nazwa przyjęła się na świecie, że wszyscy zainteresowani wiedzą już, czego spodziewać się po Guano Apes.
A jeżeli jednak ktoś uprze się i nazwie Guano Apes niemieckim wcieleniem No Doubt? Jak reagujecie na tego typu porównania?
No cóż, z jednej strony to wielki komplement, bo No Doubt jest wspaniałym zespołem, ale z drugiej strony jest to bardzo głupie porównanie, bo nasza muzyka różni się diametralnie. Największe podobieństwo dotyczy strony wizualnej obu grup - na czele stoi silna kobieta, towarzyszy jej trzech facetów, grają rocka. Rozumiem, że porównania są czasem potrzebne, ale niektórzy ludzie przywiązują do nich zbyt wielką wagę. Powinni raczej posłuchać muzyki i samodzielnie zdecydować, czy dany zespół podoba im się, czy nie. Jesteśmy Guano Apes, nie No Doubt, ani Skunk Anansie, ani Garbage... Nie wiem dlaczego ludzie muszą myśleć szufladkami, przecież muzyki nie można określić za pomocą sztywnych kategorii. Muzyka to emocje, wyrażanie samego siebie, to komunikacja. Muzyka to odbicie naszego człowieczeństwa, a nikt chyba nie przepada za byciem porównywanym do innych ludzi.
Powiedz, dlaczego zdecydowaliście się na nagranie własnej wersji „Big In Japan”. Alphaville to zespół stylistycznie bardzo odległy od tego, co proponujecie na co dzień w Guano Apes?
Początkowo utwór ten nagraliśmy wyłącznie z myślą o kompilacji, przeznaczonej tylko na rynek niemiecki. Pomysł był taki, że kilkanaście najbardziej popularnych dzisiaj niemieckich zespołów nagrywa utwory innych grup, przeboje ostatnich 10 czy 15 lat. Dano nam wolny wybór i okazało się, że nagrywając „Big In Japan” zaskoczyliśmy wszystkich. Uważamy jednak, że to naprawdę świetny utwór, bardzo popularny w swoim czasie. Co ciekawe, był to utwór z jednej strony dosyć awangardowy i odważny, a z drugiej w sumie kiczowaty przez plastikowe, elektroniczne brzmienie. Marzyliśmy o tym, żeby przetransponować jakąś elektroniczną kompozycję z tamtych lat na ostry, rockowy numer w stylu Guano Apes. Doszliśmy do wniosku, że stać nas na zrobienie takiej wersji.
Czy muzycy Alphaville docenili waszą twórczą interpretację ich największego hitu?
Niestety, nie mieliśmy okazji ich poznać. Natomiast niedawno jeden z dziennikarzy powiedział mi, że rozmawiał z Marianem z Alphaville, który powiedział, że bardzo podoba mu się nasza wersja „Big In Japan”. Nie dziwię się, musieli dzięki nam zarobić sporo kasy. (śmiech)
Najnowszym singlem z „Don’t Give Me Names” jest utwór „Don’t Speech”. Dlaczego właśnie ten?
Przed nagraniem płyty zrobiliśmy sobie wakacje w Danii, w wiosce na odludziu, gdzie powstawał szkic materiału na nową płytę. Pewnego dnia powiedziałem - „Hej, mamy tyle ballad, że ludzie w końcu zaczną nas kojarzyć wyłącznie z nimi. Może napiszemy jakiś naprawdę ciężki, ostry numer?!”. Wszyscy natychmiast mi przyklasnęli i zaczęliśmy szukać najbardziej ciężkiego riffu, jaki przyjdzie nam do głowy - ten riff stał się właśnie fundamentem „No Speech”. Oczywiście, od tamtego wieczoru w Danii do momentu znalezienia się na płycie kompozycja przeszła bardzo dużą drogę, ale uważam, że „No Speech” to naprawdę świetny numer. W dodatku różni się znacznie od pozostałych utworów, ma dziwną strukturę harmoniczną. Cieszę się, że to właśnie jest najnowszy singel.
Jak doszło do tego, że wasza kompozycja „Lords Of The Boards” została oficjalnym hymnem mistrzostw Europy w snowboardzie?
Najzwyczajniej na świecie poproszono nas o to. Usiedliśmy więc i skomponowaliśmy utwór, myśląc o mistrzostwach w jeździe na deskach, wiedząc, ze „Lords Of The Boards” ma być ich oficjalnym hymnem. Mało tego, organizatorzy wymusili na nas, że utwór musi się nazywać właśnie „Lords Of The Boards” i że te słowa mają być podstawą refrenu. Wiesz, że dopasowywanie tego głupiego tekstu do muzyki zajęło nam trzy tygodnie? (śmiech) W końcu stanęło na tym, że Sandra po prostu je wykrzykuje. Organizatorom chyba spodobało się to, co zrobiliśmy, bo zaprosili nas na mistrzostwa. To był dla nas niemały zaszczyt, chociaż tak naprawdę nikt wtedy nie zainteresował się naszą piosenką. Dopiero kiedy wydaliśmy „Lords Of The Boards” na singlu, utwór zdobył ogromną popularność i mówię ci, my sami byliśmy najbardziej zaskoczeni jego sukcesem...
Lubicie w ogóle snowboarding?
Prawdę mówiąc, nie mamy pojęcia o tym sporcie. Nikt w zespole nie ma nawet deski. Co prawda, kiedy byliśmy w Austrii na mistrzostwach, próbowaliśmy trochę pojeździć, ale z marnym skutkiem. No, może Sandrze i Dennisowi to się nawet podobało, ale od tamtej pory nie mieli chyba czasu ponownie stanąć na desce. To śmieszne, że przez „Lords Of The Boards” wszystkie magazyny piszą o nas, że jesteśmy fanatykami snowboardingu, podczas gdy my nie mamy z tym sportem nic wspólnego.
Skoro nie jeździcie na deskach, to powiedz, w jaki inny sposób muzycy Guano Apes spędzają wolny czas?
A co to jest wolny czas? (śmiech) Niestety, nie mamy zbyt dużo czasu na to, żeby rozwijać jakiekolwiek pozamuzyczne zainteresowania. Najczęściej po prostu odwiedzamy przyjaciół, włóczymy się z nimi po mieście i rozmawiamy na różne tematy, niekoniecznie muzyczne. Kiedy mamy już dość muzycznego biznesu, zaszywamy się w domach, żeby zaznać trochę spokoju. Gapimy się w telewizor i robimy wszystko na co mamy ochotę. Najważniejsze jest właśnie to, że tylko wtedy nie musimy nikogo słuchać i możemy robić to, co chcemy!
Nie zrozum mnie źle, muzyka to całe nasze życie i nie chcielibyśmy w życiu robić czegokolwiek innego, ale praca na okrągło i przebywanie ciągle z tymi samymi ludźmi może być stresujące. Raz na jakiś czas naprawdę masz ochotę zapomnieć o tym i odwiedzić rodziców lub przyjaciół.
Wspominałeś już o tym, że przed nagraniem „Don’t Give Me Names” zadekowaliście się gdzieś w Danii, na odludziu. Co było tego powodem?
Musieliśmy przemyśleć parę spraw, poszukać inspiracji, a do tego potrzebowaliśmy ciszy i spokoju. Musieliśmy się wyrwać ze świata biznesu, z całego tego zgiełku, który nas otacza. Zostawiliśmy w mieście menedżerów i producentów, aby móc skoncentrować się wyłącznie na muzyce. Wyprawa do Danii była naprawdę dobrym posunięciem. Mieszkaliśmy z dala od ludzi, więc niejako byliśmy skazani na swoje towarzystwo. W mieście każdy ma swoje sprawy, trudno się zebrać - „No dobra, mogę przyjść na próbę o trzeciej, ale o czwartej muszę wyjść”... Dlatego uciekliśmy na wieś, oczyściliśmy nasze umysły i okazało się, że wyszło to nowej płycie na dobre.
Nowy album zawiera trzy utwory akustyczne - „Living In A Lie”, „Ain’t Got Time” i „Anne Claire”. Czyżby powoli nużyło was elektryczne, rockowe brzmienie?
Kiedy posłuchasz uważnie „Don’t Give Me Names” odkryjesz na tej płycie wiele różnych muzycznych kolorów. Nie można cały czas być agresywnym... To tak jak w życiu. Wstajesz rano i zaczynasz nowy dzień - czasami wszystko idzie źle, a czasem wszystko jest w porządku. Czasem jesteś agresywny, a czasem spokojny i miły dla wszystkich. W muzyce chodzi o te same emocje i myślę, że nasz nowy album zawiera wszystkie oblicza człowieka.
Guano Apes to jeden z największych niemieckich zespołów rockowych. Dlaczego grupom z twojego kraju tak ciężko przychodzi światowy sukces? A może w Niemczech po prostu nie gra się rocka?
Scena rockowa w Niemczech jest wbrew pozorom bardzo prężna i wciąż się rozwija. Dotyczy to przede wszystkim klubów w dużych miastach, gdzie codziennie grają nowe, bardzo interesujące zespoły. Do tej pory miały rzeczywiście spore problemy z przebiciem się, ale wydaje mi się, że sukces takich grup jak Rammstein, Liquido czy Guano Apes zwrócił uwagę szefów dużych wytwórnio na niemiecką muzykę i tylko patrzeć, jak pojawią się nowe, warte uwagi kapele.
Dziękuję za rozmowę.